Budzik dzwoni o 6:30 Stanowczo za szybko, jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnią zarwaną noc. Emocje po ekstremalnej przejażdżce do Omalo już opadły i dopada mnie trochę stres przed szlakiem, który nas czeka. Niby początek biegnie po drodze Omalo-Dartlo, ale przed oczami cały czas mam widok na Mt. Sakkhevi, który widzieliśmy wczoraj z Twierdzy Keselo. A to tylko pierwszy szczyt, jeszcze nawet nie 3000 m…
Skąd ten stres?
Chyba ja już tak mam, że przed każdą większą wyprawą towarzyszy mi duża ekscytacja i trochę stresu. Ale jest to raczej stres pozytywny, motywujący. Niby w górach spędziłam już setki dni, wielokrotnie robiłam szlaki kilku-kilkunastu dniowe z ciężkim plecakiem. A jednak teraz jest trochę inaczej, bo ruszamy w góry wysokie. Nigdy do tej pory nie byłam nawet na 3000 m, a teraz wybieram się zdobywać 3000, a nawet 3500 m n.p.m. z 20 kg plecakiem. Jak zwykle poprzeczka ustawiona wysoko 😉
No ale nic, trzeba wstawać, dopakować plecak i zejść na śniadanie.
Tradycyjne śniadanie gruzińskie
Noc spędzamy w guesthousie Javakhe. Mimo moich wątpliwości serowych, śniadanie okazuje się naprawdę smaczne i bardzo syte. Jest przepyszny omlet z warzywami, gruziński chleb, tradycyjny ser, warzywa oraz deser w postaci zebry, która jest trochę bardziej jajeczna niż u nas 🙂
Do tego oczywiście herbatka. A na lunch zabieramy ze sobą jeszcze jeden chleb, który otrzymujemy od gospodarzy (to dla mnie wersja bezserowa) i chaczapuri dla reszty. Tak wyposażeni żegnamy się z gospodarzami i ruszamy w końcu na szlak.
Twierdza Keselo po raz kolejny.
Nasz pierwszy etap na dzisiaj to dojście do Twierdzy Keselo. Tym razem jednak wybieramy trochę inną drogę i podążamy za ścieżką, a nie za drogą Omalo-Dartlo. Ze dwa razy chyba nawet namalowany jest szlak, także mamy podejrzenia, że idziemy dobrze 😉
Co ciekawe, szlak na mapie zaznaczony jest na głównej drodze, więc już widać, że nie należy się zbytnio przywiązywać do map i szlaków i bardziej nawigować na cel. Ścieżka jest bardzo przyjemna i dość widokowa, choć tym razem nie mamy tak pięknych widoków na Omalo.
W końcu wychodzimy gdzieś między zabudowaniami w Górnym Omalo. Mijamy po drodze źródełko. Przez chwilę zastanawiamy się, czy chcemy próbować stąd wody, ale zaraz przypominamy sobie, że przed nami cały dzień marszu, będzie bardzo gorąco, a po drodze nie będzie żadnego miejsca, aby nabrać wody. Także trzeba pić do oporu, jeśli jest szansa 😉
Początkowo woda ma sporo brudków, ale po spuszczeniu kilku kubków, zaczyna lecieć już klarowna. Nie była to najlepsza woda, jaką piłam, ale nikt się nie zatruł, także zła też nie jest 😉
Droga Omalo-Dartlo
Wychodzimy na główną drogę Omalo-Dartlo. Jeśli wcześniej nie zwiedziliście Twierdzy Keselo, to zdecydowanie polecam poświęcić jej pół godziny.
Powoli kończą się zabudowania i zaczynają łąki i lasy. Trzeba tutaj mocno uważać, bo szlak raz za razem ścina zakręty drogi. Oczywiście, jeśli któregoś skrótu nie zauważycie, to nic się nie stanie – pójdziecie po prostu dłuższą drogą. Wszystkie te skróty są zaznaczone ścieżkami na mapy.cz.
Oczywiście na ostatnim ze skrótów nieopacznie staję na gładkiej, ukośnej skale, która jest jeszcze mokra po wczorajszych deszczach. I co? Zaliczam piękną glebę. Na szczęście kończy się tylko na stłuczeniu i szramach przez pół nogi. Choć blizny zostały mi do dziś, a minęły już prawie trzy miesiące…
Po wyciąganiu żwirku z rany i dezynfekcji, ruszamy dalej. Za kilka minut dochodzimy do doliny, gdzie rozdzielają się szlaki. Jeden z nich odbija na Bochornę, którą widzieliśmy wczoraj z Twierdzy Keselo. Wraz z nim idzie też droga do Dartlo, która po kilku kilometrach połączy się z naszym szlakiem. Drugi szlak natomiast zmierza od razu mocno pod górę i jak możecie się domyślać, to właśnie tędy idziemy. Także kończy się schodzenie w dół z Omalo i zaczyna wspinaczka. Optymizmem nie napawa fakt, że do góry będzie już w zasadzie przez cały dzień…
Podejście jest miejscami naprawdę strome i z naszymi ciężkimi plecakami idzie mi się fatalnie. Sytuacji nie polepsza upał i fakt, że akurat dzisiaj nastały kobiece dni…
W między czasie robimy dłuższą przerwę, bo mocno opadam z sił (co w te dni zdarza mi się dość często, szczególnie z ciężkim plecakiem). Ale pół godziny przerwy, trochę elektrolitów i wszystko wraca do normy. W końcu wychodzimy na drogę Omalo-Dartlo, z którą żegnaliśmy się godzinę temu. A tu… ruch prawie jak na Marszałkowskiej!
Koń za koniem, przeplatany turystami pieszymi i samochodami. Szybko okazuje się, że duża ekipa na koniach to polska wycieczka, więc mamy jeszcze kilka krótkich pogawędek. No i powoli, powoli, spomiędzy drzew zaczynają pojawiać się widoki, na które czekałam…
Opuszczamy drogę Omalo-Dartlo
Wychodzimy na otwartą przestrzeń. Rozglądamy się za jakimiś drogowskazami, bo w końcu górą też miał prowadzić szlak. Jednak żadnych oznaczeń nie ma, jest tylko polna droga odbijająca na grzbiet. Czyli znów przestajemy się oglądać na szlak i mapę i po prostu wiemy, że od tej pory, aż do końca dnia idziemy grzbietem. No i o ile się da, trzymamy się ścieżki. Zarówno ze względów bezpieczeństwa, jak i wygody.
Robi się straszliwie gorąco. Nie ma już ani jednego drzewa, które dawałoby cień chociażby przez chwilę…
Mimo upału idzie mi się całkiem dobrze. Widoki są przepiękne i zabierają całą moją uwagę. Nie mam czasu myśleć o tym, że jestem spocona jak świnka, boli mnie brzuch, a plecak waży tonę. Co te góry robią z człowiekiem 😉
Rozglądam się po okolicy i szukam jakiegoś drzewa, pod którym można by zjeść lunch. Jest już 13:00, a przed nami ostatnia większa roślinność, także dobrze byłoby to wykorzystać.
Niestety, szybko okazuje się, że większe drzewa rosną tylko na stokach, gdzie nachylenie jest za duże dla komfortowego lunchu. A krzaki nie dają żadnego cienia, ponieważ słońce jest za wysoko. Ostatecznie wyciągamy naszą podłogę od namiotu i z pomocą kijków trekkingowych robimy z niej prowizoryczne zadaszenie.
Ostatnie 500 metrów do podejścia
Po lunchu ruszamy dalej w drogę. Robi się troszkę chłodniej, bo pojawiają się co jakiś czas chmury.
W końcu dochodzimy do tablicy informacyjnej, że wkraczamy do parku narodowego oraz małego schronu zbudowanego z kamienia. Jesteśmy dokładnie na wysokości 2500 m n.p.m. (wyżej niż Rysy!). Do podejścia zostało nam jeszcze 500 metrów.
Niestety, przyjemny marsz kończy się i zamiast tego zaczynamy ostro iść pod górę. Ścieżka prowadzi zakosami, więc droga dłuży się strasznie. Zaczyna mi się iść naprawdę ciężko i tym razem ewidentnie jest to reakcja organizmu na wysokość. Nogi by szły, ale serce i płuca nie nadążają z dostarczaniem tlenu. Jest to bardzo ciekawe uczucie, którego nigdy do tej pory nie doświadczyłam.
Podejście dłuży się strasznie i zdecydowanie jest to najgorszy odcinek tego dnia. Jednak po zdobyciu pipanta zostajemy zaskoczeni przepięknym widokiem na dolinę, drogę Omalo-Dartlo oraz na samo Dartlo. Robimy sobie tutaj chwilę przerwy na żelki i podziwianie panoramy. Przed nami ostatni odcinek drogi.
Wychodzimy na grzbiet i odsłania nam się piękny widok także w kierunku południowym, na równoległą dolinę. Wyraźnie widać Bochornę – niewielką wieś na zboczu, położoną na wysokości ponad 2350 m n.p.m. Patrzę na nią z niepokojem i modlę się żeby w jarze była woda i żeby nie okazało się, że trzeba schodzić po nią aż do zabudowań. A z tyłu, zaskakująco daleko stąd, majaczy jeszcze Twierdza Keselo.
Ostatni trawers pod Mt. Sakkhavi
W końcu naszym oczom ukazuje się jeszcze dłuuugi trawers. Znaczy w rzeczywistości wcale nie był długi, ale wtedy wydawało mi się to jakąś straszną odległością. W pewnym momencie już naprawdę mam wątpliwości, czy dowlekę się na to nasze miejsce noclegowe. Organizm kompletnie mi wariuje od wysokości. Muszę robić sobie przerwę co kilkanaście kroków, bo nie mogę złapać wystarczająco dużo powietrza, a serce ma ochotę wyskoczyć mi z piersi.
Kiedy w końcu mijam barierę 2800 m, mam tylko siłę wydyszeć do Maksa: „jeeej, mój rekord wysokości”. Ostatnie 100 metrów do góry, to jakiś koszmar. Noga za nogą, przerwa, pięć kroków, przerwa.
Kiedy w końcu wychodzę za załom i widzę naszą wielką, płaską przełęcz, to mam ochotę się popłakać z radości. 2900 m n.p.m.! A najlepsze jest to, że do miejsca, gdzie czekają na nas Monika i Michał jest już tylko w dół! Takie małe, a jak cieszy 😉
Rozbijamy obóz pod Mt. Sakkhavi
Kiedy dochodzimy do naszych towarzyszy, pierwsze, co słyszę, to, czy rozbijamy się tu, czy idziemy dalej. Naprawdę mam wtedy żądzę mordu…
Potem czynności następują już po sobie błyskawicznie: zrzucenie plecaka, zmiana butów na sandałki i wyciągnięcie wszystkich butelek wody. Przelewamy wszystko do garnka na kolację albo do mniejszych butelek i oddajemy 1,5 litrowe Michałowi, który oferuje się skoczyć do jaru, jako ten najmniej zmęczony.
Widzimy, że na zachodzie zbierają się ciemne chmury i czasem dojdzie nas jakiś pomruk grzmotów. Na razie jednak to ignorujemy, bo w sumie przez większość dzisiejszego dnia nad równoległym pasmem na północy zbierały się burze i w zasadzie nie przemieszczały się. Zresztą, zaraz zajdzie słońce, konwekcja siądzie i będzie koniec burzy.
W między czasie, kiedy Michał znika już za załomem, orientujemy się, że nie ma tu zasięgu. Hmm… nie do końca rozważnie rozegraliśmy tę wycieczkę do jaru. Michał poszedł sam, bez zasięgu komórkowego, w pomrukach nadchodzącej burzy i przy założeniu, że za jakieś 1,5 godziny będzie się ściemniać. Powinniśmy dać mu SPOTa, po to przecież go ze sobą zabraliśmy – żeby zwiększyć swoje bezpieczeństwo. Wkrada się między nas niepokój i raz za razem oglądamy się w kierunku załomu.
Nagle zza załomu wyłania się postać
Pokazuję palcem i zaczynamy się cieszyć, że Michał już wraca. Chociaż po tak krótkim czasie, obawiam się, że nie znalazł wody. A potem nagle wyłania się jeszcze jedna postać. I jeszcze jedna. Co jest???
Dopiero po dłuższej chwili orientujemy się, że to stado koni. Są tak daleko, że rozpoznajemy je dopiero jak obrócą się bokiem i pokażą, że mają cztery nogi. Wracamy więc do ogarniania obozowiska, bo w końcu namioty same się nie rozłożą, a materace nie nadmuchają 😉
Spoglądam niespokojnie na chmury. Cała moja wiedza i doświadczenie z zakresu meteorologii mówi, że nie powinno być większego zagrożenia. Nawet jeśli coś do nas dojdzie, to już po zmroku, więc raczej słabiutkie. A jednak czuję duży niepokój, który ściska mi żołądek. Rozglądam się jeszcze raz dookoła i zerkam na mapę. Ale w promieniu godziny drogi nie ma tu bezpieczniejsze miejsca. Tylko grzbiet i strome stoki. A przełęcze płytkie, ledwie widoczne. Ohh jak bardzo chciałabym mieć działający radar opadów albo burz!
W między czasie zbliżają się do nas konie. Nie boją się i podchodzą naprawdę blisko. Ale nie dają się dotknąć. Co odważniejsze zaczynają nawet polować na nasze jedzenie w namiocie, więc nie możemy się zbytnio oddalić od naszych schronień.
W końcu zza załomu pojawia się Michał. Przynajmniej ta część stresu odpada. Na szczęście udało mu się zdobyć wodę, choć jest ona dość mocno zamulona. Na tyle, że aż decydujemy się wyciągnąć filtr.
Michał potwierdza moje obawy, że stoki są bardzo strome i nie ma możliwości zejścia w dół. Więc drogi ewakuacji są tylko dwie: na drogę Omalo-Dartlo albo do Parsmy. Obie wymagające kilku godzin marszu…
Jemy kolację i ogarniamy się do spania sprawnie, bo smugi deszczu są coraz bliżej. Kiedy kończymy myć zęby, zaczyna padać. I wiecie co? Bardzo chciałabym zakończyć ten wpis słowami: burza rozgoniła się zaraz po zmroku, a my spokojnie przespaliśmy noc. Niestety, tak się nie stało.
A potem rozpętało się piekło…
Czujemy z Maksem na tyle duży niepokój, że nie możemy zasnąć. Przez dłuższy czas grzmoty są jeszcze dość odległe, trochę zagłuszane przez krople deszczu uderzające o tropik. Ale potem zbliżają się i, co gorsza, zamiast słabnąć, raczej są coraz częstsze. Błyskawice uderzają coraz bliżej.
Nagle oślepia nas przeraźliwe światło i równocześnie następuje potężny huk, który jeszcze przez dłuższą chwilę dudni mi w uszach. Kulę się instynktownie, choć przecież wiem, że absolutnie niczego to nie zmieni. Piorun prawdopodobnie uderzył w szczyt Mt. Sakkhevi, czyli jakieś 100-200 metrów od nas. Jestem przerażona i chyba po raz pierwszy w górach naprawdę zaczynam mieć wątpliwość, czy przeżyjemy tę noc. Odsuwamy się możliwie daleko od tropiku, choć mamy świadomość, że jeśli piorun uderzy w namiot, to nic nam nie pomoże. Trzymam SPOTa w zasięgu ręki, na wszelki wypadek.
Huk za hukiem, błyskawica za błyskawicą…
Nie wiem, ile dokładnie trwa ta burza, ale zdaje się, że wieczność. Jeszcze raz piorun trzaska przeraźliwie blisko, a potem powoli, powoli zaczyna wszystko cichnąć. Kiedy patrzę na zegarek, jest 2 w nocy. 5 godzin – tyle trwało piekło rozgrywające się nad nami. Odczekuję jeszcze trochę czasu, aby upewnić się, że wyjście z namiotu jest w miarę bezpieczne i wychodzę za potrzebą. Witają mnie strugi lodowatego deszczu i błyskawice przecinające niebo. Czym prędzej wracam z powrotem do ciepłego śpiworka.
Niepokoi mnie jeszcze burza na północ od nas, ale jesteśmy już tak zmęczeni tym nasłuchiwaniem i tą adrenaliną, że koło 3 w nocy w końcu zapadamy w niespokojny sen. Na szczęście, pioruny już nas nie budzą.
Nauczka po pierwszym dniu
Ta noc wstrząsa mną. Nigdy w życiu nie byłam tak przerażona, jak wtedy w tym namiocie. Kiedy potem, 3 miesiące później, czytałam książkę „TOPR 2. Nie każdy wróci.” doskonale rozumiałam, co czuli wtedy Ci wszyscy ludzie pod Giewontem. My mieliśmy to szczęście, że pioruny mimo wszystko uderzały 100-200 metrów od nas, a my byliśmy na trawie i jeszcze odizolowani od podłoża namiotem, materacem i śpiworem. Ale tego przerażenia, bezsilności i świadomości, że teraz nic nie zależy od Ciebie, nie zapomnę do końca życia.
Mam poczucie, że tej nocy Kaukaz pokazał nam, że w tych górach nie ma żartów, że należy im się bezwzględny respekt i pokora. Dostaliśmy nauczkę i wzięliśmy ją sobie bardzo poważnie do serca.
Na pewno zastanawiacie się, czy można było tej niebezpiecznej sytuacji uniknąć?
Też zastanawiałam się nad tym wielokrotnie. I szczerze, niewiele można było zrobić. Z perspektywy czasu i znajomości dalszej części grzbietu, to była trochę sytuacja bez wyjścia. Jedyne co można było zrobić, to cofnąć się do ostatniej mijanej przełęczy, która nie była aż tak szeroka, a szczyty wokół miały troszeczkę większą wysokość względną. Ale różnica w poziomie bezpieczeństwa byłaby niewielka. Jedynym rozsądnym wyjściem byłoby dojść do przełęczy, gdzie szlak schodzi w dół, ale nie mieliśmy na to siły, a i czasu by nam nie wystarczyło. Albo nigdy na ten grzbiet nie wchodzić i iść dalej drogą Omalo-Dartlo. Ale o 12:00 nic nie zapowiadało burzy. Gdybym wiedziała, że idzie front, nie pozwoliłabym na trasę górą. Ale nie wiedziałam i nie sprawdziłam tego i za to jestem na siebie zła. A prognoza pogody niestety na Kaukazie zupełnie nie działa. Zresztą tak jak i radary, jak się później okazało.
Także pierwszy dzień na szlaku Omalo-Shatili był naprawdę długi i wyczerpujący. Z mocną nauką na koniec. A jaki będzie kolejny? Zapraszam do drugiej części! 😉
W jakim miesiącu odbyła się ta wycieczka?
Przełom sierpnia i września tego roku 🙂