Po przejściu przez Wąwóz Turda, wracamy na chwilę na camping, aby zjeść lunch. Przed nami jeszcze kilka godzin drogi, bo do przejścia jest odcinek Cheile Turzii – Cheile Borzesti, czyli około 9 km. Przy okazji zbaczamy trochę z drogi, aby zobaczyć Monastyr Cheile Turzii położony obok miejscowości Petrestii de Sus. No bo jak to tak, być w Rumunii już drugi dzień i nie widzieć jeszcze żadnego manastyru? 😉
Przejście przez Cheile Turzii zajęło nam 3 godziny. Całą trasę opisałam dokładniej w oddzielnym poście, razem z zapierającym dech w piersiach zjazdem 600 metrową tyrolką aż do podnóża wąwozu. Także po dokładny opis wąwozu zapraszam tu, a my skupmy się na dalszej drodze.
W końcu już czas, aby zacząć naszą pierwszą część trekkingu: Cheile Turzii-Ramet. Przed nami prawie 80 km do pokonania i mamy na to 6 dni. Co z 20 kilogramowymi plecakami, 14-osobową grupą i gotowaniem wszystkich posiłków na ognisku wcale nie jest długim czasem.
Egzamin czas zacząć!
Dopakowujemy ostatnie rzeczy do plecaków i zakładamy je na plecy. W pełni zaczyna do mnie docierać, że jestem na egzaminie, i że właśnie zaczyna się ta jego trudniejsza część. Czyli jak ogarnąć siebie, grupę, trasę i milion innych rzeczy przez kolejne 11 dni trekkingu. Z uśmiechem, humorem i pełnym profesjonalizmem. Przy narastającym zmęczeniu i świadomości, że w każdym momencie może się być poproszonym o poprowadzenie dalej grupy…
Brzmi jak dobra zabawa? Na pewno taka będzie…
Kierujemy się z powrotem w stronę Cheile Turzii i tuż przy budce z biletami (nadal zamkniętej) skręcamy na nasz szlak. Na mapie szlak ma oznaczenie czerwonego trójkąta. A w rzeczywistości? Cóż… różnie. Czasem trójkąt, częściej pasek. Grunt, że kolor się zgadza.
Prawda…?
No nie do końca, bo szlaki w Rumunii znakowane są zupełnie inaczej niż u nas w Polsce. Do wyboru mamy tutaj 3 kolory: czerwony, żółty i niebieski. I do tego mamy do dyspozycji 4 symbole: pasek, trójkąt, koło i krzyżyk. Sumarycznie mamy więc 12 możliwych szlaków, a nie 5, jak w Polsce. Także czerwony trójkąt nie jest tożsamy z czerwonym paskiem.
Decydując się na trekking w Rumunii, musicie być świadomi, że szlaki są tu oznaczone różnie. Czym bardziej turystyczny region, w tym lepszym są stanie i ścieżka, i oznaczenia. W regionach mało turystycznych, zdarza się, że szlaki istnieją tylko na mapie, albo są tak zarośnięte, że nie da się ich znaleźć (np. Góry Hasmas, gdzie godzinami przedzieraliśmy się przez gęstwiny malin i czasem udawało się znaleźć jakieś oznaczenie. Ale bez ścieżki, bo ta nie istniała już chyba od dawna).
Także od rumuńskich szlaków nie należy za dużo oczekiwać. Jest oznaczenie? Super! Ale pamiętaj, nie przyzwyczajaj się, bo zaraz może zniknąć 😉
Izvorul Popii
Mimo niezgodności w oznaczeniu, ścieżka jest dobrze przedeptana i raczej ciężko byłoby się zgubić, jeśli tylko trzyma się dobrego kierunku 😉
Odcinek Cheile Turzii – Cheile Borzesti to 9 km, gdzie zdecydowana większość szlaku idzie przez las i tylko sama końcówka wychodzi na odkrytą przestrzeń. Idziemy więc przez las do przodu, a jedynym punktem orientacyjnym jest źródełko Popii, które mamy zaznaczone także na mapie. Aby dojść do źródełka potrzebujecie około godziny czasu.
Szybko okazuje się, że źródełko w terenie też jest, ale woda ciurka z niego bardzo słabo, a w zasadzie to stoi. Niestety, nie nadawała się ona do picia. Mimo strasznego upału, nikt nie kwapił się nawet do polewania czapki, czy koszulki. Ale przypuszczam, że to tylko dlatego, że jeszcze mieliśmy czyste ubrania. Gdyby ta sytuacja miała miejsce kilka dni później, raczej byłby bitwa kto pierwszy się zmoczy 😉
Zaznaczę jednak, że trafiliśmy na raczej suchy okres, więc być może okresami źródełko wygląda lepiej. W każdym razie nie nastawiajcie się tutaj na sztywno na branie wody, bo możecie się niemiło rozczarować.
Cascada Ciucas
Zaraz za źródłem Popii, w lewą stronę, odchodzi żółty szlak prowadzący do Cascady Ciucas. Jeśli macie nadmiar wolnego czasu, to dojście do wodospadu trwa około 1 h i powrót kolejne 1,5 h. Nie jest to duży wodospad, raczej kaskada, ale ładnie położona i z dużym basenem, w którym można się ochłodzić w gorące dni. Bierzcie tylko pod uwagę, że jest to miejsce dobrze znane okolicznym mieszkańcom oraz turystom, więc w gorące dni na pewno nie będziecie tam sami.
Planując wizytę nad wodospadem możecie też od razu z Wąwozu Turdy zamiast wchodzić na szlak czerwony, pójść za żółtymi trójkątami, a za wodospadem zmienić je na żółte paski i dojść do czerwonego szlaku, którym obecnie wędrujemy. Oszczędzicie trochę czasu i nie będziecie dwa razy chodzić tym samym odcinkiem.
Monastyr Cheile Turzii
My jednak nie mamy na to czasu i idziemy dalej prosto za czerwonymi oznaczeniami. Wciąż idziemy lasem, choć ścieżka zamienia się w pewnym momencie w drogę gruntową. Wtedy też pojawiają się kałuże stojące w głębokich koleinach po traktorach, czy innych wielkich pojazdach.
W końcu dochodzimy do skrzyżowania z drugą drogą. Po prawej odsłania się widok na Monastyr Cheile Turzii. Plan trasy nie do końca zakładał oglądanie go, ale skoro był tak blisko, to nie można byłoby przejść obok niego obojętnie. A instruktorzy na pewno nie zanotowaliby tego jako plusa dla osoby prowadzącej 😉
Trzeba przyznać, że samo miejsce, w którym położony jest monastyr, wygląda dziwnie. Niezbyt rozległa przełęcz pomiędzy dwoma niewysokimi szczytami, wyrównana na niemal płasko. Dookoła wszędzie las i krzaki, a tutaj nagle zielona trawka, przycięta na równo i duża pusta przestrzeń. Mam wrażenie, że to miejsce zupełnie tu nie pasuje.
I faktycznie, kiedy zerknie się do historii tego miejsca, to wiele się wyjaśnia.
Historia Monastyru Cheile Turzii
Monastyr Cheile Turzii, który widzimy przed nami, powstał w latach 1998-2000, więc jest naprawdę nowy. Zresztą widać to po wszystkich budynkach: tynki są jeszcze białe, niemal nietknięte śladem czasu, a na tyłach gdzie nie gdzie walają się jeszcze pozostałości po budowie. Monastyr powstał na dużej działce oferowanej przez ratusz, czyli około 3,5 km na południowy zachód od pierwotnej lokalizacji świątyni.
Pierwszy monastyr Cheile Turzii powstał najprawdopodobniej w Petrestii de Sus około roku 1555. Pewne jest, że już w 1568 roku klasztor został zobowiązany przez ówczesnego władcę do płacenia podatków. Monastyr dość szybko nabrał dużego znaczenia dla tutejszej ludności: odbywały się tutaj lekcje dla młodzieży z pobliskich wiosek, a w późniejszych latach było to miejsce pielgrzymek.
Po raz pierwszy Monastyr Cheile Turzii został zniszczony w czasie rewolucji w 1848 roku. Odbudowano go dopiero 85 lat później. Niestety, nie postał on długo, gdyż tuż po II wojnie światowej został ponownie zburzony. Odbudowy podjęto się dopiero w 1998 roku, w nowym miejscu i jest to dokładnie ten budynek, który obecnie możecie oglądać.
A teraz wejdźmy do środka
Jeszcze przed wejściem witają nas bardzo bogate polichromie. To jednak tylko wstęp do tego, co możemy zobaczyć wewnątrz świątyni. Nie ma tu ani kawałka ściany, który nie byłby pokryty przez malowidła. Pierwszy raz jestem w tak kolorowym monastyrze. Człowiek aż nie wie, gdzie ma się patrzyć…
Uwagę przyciąga także złoty, bogato zdobiony ikonostas. Jest on jednak zupełnie różny od tych, które możemy zobaczyć w innych miejscach, np. w naszych podkarpackich cerkwiach. Ikonostas składa się tylko z dwóch rzędów ikon: dużych ikon namiestnych oraz rzędu ikon przedstawiających 12 proroków. Zupełnie inaczej niż u nas, gdzie cerkwie mają po 4-5 rzędy ikon, a sam ikonostas zazwyczaj jest drewniany i mniej ozdobny.
Oprócz pięknego wnętrza monastyru, duże wrażenie robi na mnie także brama wjazdowa od strony wsi. Jest prosta, niezbyt duża, ale kiedy się w niej stanie i spojrzy w dal na ciągnącą się hen, hen, daleko polną drogę, to jakoś tak swojsko się robi. Czuję się trochę jak w naszym Beskidzie Niskim. Pola, łąki, niezbyt wysokie górki…
To w końcu górą, czy dołem?
Dalszy odcinek szlaku wymaga większej czujności. Cofamy się kawałeczek po własnych śladach i zaraz skręcamy w prawo, z powrotem na szlak. Trzymamy się cały czas oznaczeń i szybko okazuje się, że w terenie szlak ma trochę inny przebieg niż na mapie. My idziemy sobie grzbietem, z pięknymi widokami w każdą stronę, a tymczasem szlak powinien iść dołem, tuż przy kamieniołomie.
Jednak spokojnie, cały czas mamy delikatnie wydeptaną ścieżkę i co jakiś czas, gdy chowamy się między drzewa, pojawia się także symbol szlaku. Widoki są naprawdę niesamowite. Widać przed nami między innymi szczyty otaczające Rimeteę – Piatra Secuiului i Coltii Trascaului. Według planu będziemy tam za dwa dni.
My sami natomiast zdobywamy Piatra Mare (712 m n.p.m.), co w tłumaczeniu znaczy po prostu Duży Kamień. I cóż… Trzeba przyznać, że nazwa jest całkiem trafiona, bo cały czas idziemy po niewielkim rumowisku. Non stop trzeba patrzeć pod nogi, bo wysoka trawa często zasłania odłamki skalne i łatwo o potknięcie, czy nawet wywrotkę. Szczególnie z wielkim i ciężkim plecakiem.
I niestety, jest jeden minus widoków – jest straszliwy skwar. Dopóki szliśmy lasem, to jeszcze jakoś szło to wytrzymać, ale na otwartej przestrzeni robi się strasznie…
Mniej fajnie robi się, gdy nagle trzeba zejść na przełęcz pomiędzy Piatra Mare, a Coltu Sas. Robi się naprawdę stromo, ścieżka jest coraz mniej widoczna, a w końcu całkowicie zanika. Także radź sobie człowieku sam. Na plecach 20 kg, w nogach już 15 km, a przed Tobą w huk nachylony stok, cały w kamlotach, które tylko czekają, abyś się na nich wyrżnął. A! No i jeszcze 30 centymetrowe krzaczki czegoś kłującego, które tną Ci odsłonięte nogi i kryją jeszcze więcej kamerdolców, na których możesz stracić zęby.
I jak tu nie kochać gór? 😉
W końcu udaje się nam wszystkim zejść na dół, bez większych ran i strat w ludziach. Siadamy wyczerpani na poboczu drogi i wyciągamy jedzenie. W tym czasie rusza też nasz kursancki zwiad, aby znaleźć dobre miejsce na nocleg.
Szukamy miejsca na nocleg
Niestety okazuje się, że w najbliższej okolicy ciężko o równy i suchy kawałek terenu, który pomieściłby kilka namiotów i ognisko. Ostatecznie rozbijamy się więc na jakimś ledwie widocznym skrzyżowaniu leśnych dróg. Jest prawie sucho, jeśli zignoruje się wielkie kałuże stojące kilka metrów metrów dalej 😉 Modlimy się tylko żeby dym z ogniska choć trochę odstraszył gryzące badziewia, które nas atakują.
Kolację jemy dość szybko i potem idziemy w dwóch turach umyć się nad strumień. Jest to zdecydowanie najsłabsza strona naszego miejsca noclegowego – woda jest dość brudna i spływa z wioski Borzesti, która położona jest powyżej nas. Jest to taka woda, która mieści się w mojej górnej granicy normy zdatności do picia. I to tylko po przegotowaniu. Niestety, w okolicy zupełnie nie ma innego miejsca, skąd moglibyśmy wziąć wodę, więc trzeba zadowolić się tym, co mamy. Bywało gorzej. Aczkolwiek nasi uczestnicy są średnio zadowoleni z tego powodu. A i argument, że piliśmy gorszą, jakoś do nich nie trafia.
Jak mogę podsumować pierwszy dzień naszego przejścia po górach Trascau?
Było różnorodnie. Szlaki są, za chwilę ich nie ma albo idą zupełnie gdzie indziej. Trochę lasu, trochę widoków, trochę skałek. No i absolutne zero ludzi. Po odejściu z Cheile Turzii nie spotkaliśmy przez te kilka godzin nikogo. Także brzmi jak Rumunia 😉
Na sam koniec dnia robię jeszcze szybki rekonesans dalszej drogi, bo dowiaduję się, że jutrzejszy dzień należy do mnie. Schodzę kawałek do polanki, na której pierwotnie mieliśmy spać, ale zanim zdążę się dobrze rozejrzeć, zauważam duży, ciemny kształt spacerujący po drugiej stronie polany. Jest już zmrok, więc ciężko mi określić, co to za zwierzę, zresztą wcale nie jest mi ta wiedza do niczego potrzebna.
Robię szybki odwrót i wracam do obozu. Adrenalina huczy mi w uszach, a każdy szmer i trzaśnięcie gałązki sprawia, że mam ochotę biec. Jednak powtarzam sobie: spokojnie, już spotkałaś niedźwiedzie, one wbrew pozorom wcale nie są tobą zainteresowane.
Zanim dochodzę do namiotów, jestem już prawie opanowana, więc przekazuję tylko reszcie kursantów informację o towarzystwie, uważając, aby nikt z uczestników nie podsłuchał naszej rozmowy. Nie ma potrzeby ich straszyć.
Noc jest bardzo niespokojna, najpierw ciszę przerywa lis/lisy, które pałętają się w okolicy obozu. A potem przez resztę nocy co jakiś czas słyszymy strzały z broni palnej. Prawdopodobnie właśnie z polany, na której widziałam zwierza, bo była tam również myśliwska ambona. A gdy doda się do tego jeszcze stres przed jutrzejszym prowadzeniem, to noc staje się prawie nieprzespana…
Gdy o szóstej dzwoni w końcu budzik, wcale nie chcę wstawać.
Ale przed nami kolejny wąwóz – Wąwóz Borzesti! Także ostatecznie zwlekam się i zaczynam ogarniać, jak przystało na przewodnika 😉