Dzisiaj miała dojechać reszta naszej ekipy, która urlopy miała zaplanowane dopiero od środy. Punktem zbiorczym miała być Wysoka Kopa, czyli najwyższy szczyt Gór Izerskich. Mieliśmy tam z Maksem czekać na nich z ciepłym jedzeniem (może nawet ogniskiem) i miejscem na nasze kilkudniowe obozowisko.
Taki był plan. A potem wszystko zaczęło się sypać…
Tą noc spędziliśmy na działce naszego znajomego. Od ostatniego noclegu na dziko pod Skopcem różniło się to tylko tym, że nikt nie mógł nas stąd wygonić. Ale z drugiej strony, tak dobieram miejsca noclegowe, że na dziko też nikt mi złego słowa nigdy nie powiedział. A trochę już tych noclegów było. Jak zaczęłam liczyć to już ponad setka!
Chcieliśmy z Maksem zdobyć jeszcze tego dnia Skalnik albo zajechać na Sokolik i Krzyżną Górę. Specjalnie ustawiliśmy budzik na 8 rano, żeby na spokojnie zjeść śniadanie, zebrać nasz majdan i pojechać w Rudawy Janowickie. A o 15:00 mieliśmy być najpóźniej na szlaku na Wysoką Kopę.
Wszystko szło świetnie do momentu, gdy zabraliśmy się do robienia śniadania. Jajka gotowe, kiełbaska pokrojona, a tu nagle…
Kuchenka nie odpala.
Próbujemy z jednym kartuszem, potem z drugim kartuszem. Iskra jest, ale gaz prawie w ogóle nie leci. A nawet jak zaczyna lecieć, to nie pali się.
Po kilku minutach prób, przerywamy. Każdy z nas bierze jajko-kartusz do wysiadywania w śpiworku. Liczymy, że po kilku minutach w ciepełku wszystko wróci do normy.
Niestety, nie wraca. Ostatecznie postanawiamy rozpalić małe ognisko. Jednak i tutaj czeka nas rozczarowanie, bo dookoła są tylko drzewa liściaste, do tego wszystko jest w śniegu albo lodzie. Od pierwszej zebranej gałązki do zjedzonego śniadania mija ponad 3 godziny…
Ostatnie 2 godziny robimy to tylko dla naszej zranionej dumy. No bo jak to, normalnie takie coś powinno zająć 30 minut plus 15 minut jedzenia…
Żeby było zabawniej, w międzyczasie odbieram telefon od reszty ekipy, że będą jednak ze 3 godziny wcześniej, bo udało im się wyjechać z samego rana.
Szybko zmieniamy plany i zamiast Rudaw Janowickich jedziemy już prosto na Jakuszyce. Docieramy tam jakąś godzinę po nich, więc wiadomo już, że to nie my będziemy zakładać obóz 🙂
Upewniamy się jeszcze, że można zostawić samochód na parkingu na kilka dni. Na szczęście nie ma problemu. Koszt to 15 zł za dobę.
Na szlak ruszamy, gdy zaczyna już robić się ciemno.
Nigdy nie byłam na Jakuszycach, dlatego jestem w szoku, ile tam jest ludzi! Narciarze są wszędzie! A przecież robi się ciemno i większość i tak już wraca do domu.
Przy wejściu na szlak sprawdzamy jeszcze znaki przy drodze, bo pokrywa się ona z trasą biegową. Na szczęście ze znaków wynika, że zabronione jest tylko chodzenie po śladach.
Staramy się iść możliwe blisko prawej krawędzi, bo jest jeszcze sporo osób zjeżdżających. Zakładamy czołówkę i włączamy czerwone światło, bo boimy się, że ktoś nas za chwilę może nie zauważyć i przypadkiem uszkodzić. A z plecakami 17-20 kg jesteśmy mało mobilni…
Szlak cały czas jest szeroką drogą, otoczoną z każdej strony ośnieżonymi świerkami. Cieszymy się, że idziemy tu po ciemku, bo dzięki temu spotykamy tylko pojedyncze osoby. Obstawiam, że w ciągu dnia muszą być tutaj tłumy!
Po niecałej godzinie dochodzimy do Rozdroża pod Cichą Równią.
W planach mieliśmy zrobić tutaj przerwę, ale wiata jest całkowicie oblężona przez narciarzy, a i pobocza tras są mocno obstawione. Tak bardzo kontrastuje to z ciszą w jakiej jeszcze przed chwilą szliśmy, że wykonujemy tylko szybki telefon do reszty ekipy i idziemy dalej.
Okazuje się, że reszta jest gdzieś na grzbiecie pomiędzy Złotymi Jamami i Wysoką Kopą. Niestety warunki są trudne, śnieg po pas, dużo wiatrołomów, słowem słabo z miejscem na 3 namioty. Proponują żebyśmy my obrali dłuższą drogę szlakiem i sprawdzili drugą stronę. Być może tam będzie lepiej.
Skręcamy więc na niebieski szlak w stronę kopalni. Droga cały czas jest taka sama, szeroka i otoczona lasem świerkowym. Zmienia się tylko natężenie padającego śniegu – jest go coraz więcej.
Ten odcinek mija nam bardzo szybko i pół godziny później jesteśmy już na skrzyżowaniu z czerwonym szlakiem. Tu nie jest już tak różowo, szlak wchodzi między choinki i po nowej warstwie śniegu widać, że od kilku godzin na pewno nikt tędy nie szedł. Tempo więc spada, bo dodatkowo zaczynamy mocniej podchodzić do góry.
No, ale w końcu Wysoka Kopa jest najwyższym szczytem Gór Izerskich, to trochę wypadałoby podejść, prawda? 😉
Szlak mocno kluczy , a przy zasypanej ścieżce i zacinającym śniegu czasem muszę się zatrzymać i rozejrzeć w poszukiwaniu dalszej drogi. Cały czas szukam wiaty, od której miała odchodzić ścieżka na sam szczyt, bo Wysoka Kopa nie leży na szlaku.
W między czasie dostajemy informację od reszty, że w końcu udało im się dotrzeć na szczyt, ale są tak zmęczeni torowaniem i przedzieraniem przez wiatrołomy, że rozbijają się centralnie na szczycie. Najwyżej rano będziemy szukać innego miejsca, bo po ciemku jest to wręcz niemożliwe.
W końcu dochodzimy do skrzyżowania. W lewo odbija wydeptana ścieżka. Śnieg zacina, więc widoczność jest słaba, ale czas, kierunek i rzeźba terenu się zgadza, więc skręcamy. Tam powinna być Wysoka Kopa. Ku naszej radości przechodzimy przez jar z płynącym potokiem, więc przynajmniej wiemy już gdzie iść rano po wodę na śniadanie 😉
Tu nie ma już żadnych oznaczeń, więc idziemy tylko po reszcie wydeptanej ścieżki. Z każdym krokiem wieje coraz mocniej, więc wiemy, że zbliżamy się do szczytu.
Na samym wierzchołku jest już zupełnie płasko. Pojawiają się kolejne ścieżki, ale wszystkie są mocno zawiane. Zapinamy się szczelnie i wciągamy kaptury, bo nagle robi się bardzo zimno. Zanim zdążymy wyjąć kompas, zauważamy świecące gdzieś w oddali czołówki.
Hmmm… jaka jest szansa żeby o tej porze i przy tej pogodzie był tu ktoś jeszcze oprócz naszej ekipy? Raczej marna.
Jeszcze pięć minut i widzimy zaśnieżone namioty. A obok na drzewie tabliczka – Wysoka Kopa.
Szybkie zdjęcie do zbiorów KGP i zabieramy się do rozkładania namiotu. Mamy trochę problem z wbijaniem śledzi, bo pod spodem są miejscami kamienienie, ale w końcu wszystkie odciągi oprócz jednego przedsionka są umocowane. Wrzucamy rzeczy do środka, a potem próbujemy się otrzepać ze śniegu. Niestety część tak mocno przymarzła do kurtek, że, chcąc nie chcąc, wnosimy śnieg do środka.
W między czasie reszta ekipy kończy przygotowywać kolację. Dzisiaj dla odmiany spaghetti bolognese, czyli obowiązkowa potrawa pod namiotem 🙂
Gotujemy tak dużo gorącej herbaty jak możemy, żeby było na noc oraz żeby nie zostawić w butelkach płynnej wody. Większość już i tak zamarzła, ale trzeba było wykorzystać to co jeszcze jest płynne.
A potem szybkie ogarnianie się, bo toaleta w -10 stopniach jest średnio przyjemna i kładziemy się spać. Zapowiada się bardzo zimna noc, bo dolne rogi sypialni mamy już całe w szronie.
Niestety, Wysoka Kopa nie jest łaskawa i jest to pierwsza noc, której śpi mi się średnio. Nie mogę zasnąć z powodu wzmagającego się wiatru, który szarpie namiotem. W końcu jednak zasypiam.
Wiecie, co jest najgorszym momentem w zimowym biwakowaniu?
Wyjście w nocy podczas zadymki za potrzebą.
Budzę się o 2:00. Na zewnątrz jakby wieje jeszcze mocniej, a sypialnia jest całkowicie oszroniona. Tylko ktoś, kto spał pod namiotem w takich warunkach wie, jak trudno jest z niego wyjść. Po mniej więcej 40 minutach przekonywania siebie, że muszę iść, bo inaczej nie zasnę, słyszę, że Monika wychodzi z namiotu. Szybkie, nerwowe kroki, ciche narzekanie pod nosem, co to za pogoda i z powrotem zamykany suwak.
Dwa porywy wiatru później, w końcu zbieram się i chwytam suwak od śpiwora. Potem wszystko wykonuję błyskawicznie, w nadziei, że zdążę bardzo nie zmarznąć. Niestety, buty są całkowicie zamarznięte i mam problem żeby założyć je na stopę. Gdy w końcu mi się uda, muszę się jeszcze nasiłować z zamarzniętym suwakiem, odsypać tonę śniegu i już jestem na zewnątrz.
Jest całkowita zadymka. Nie wiem nawet, czy pada śnieg, czy to tylko wiatr wzbija jego tumany do góry. Ślady Moniki sprzed 5 minut są już całkowicie zasypane i zaczynam się zastanawiać, czy mi się to nie przyśniło.
Gdy minutę później wracam do namiotu, jestem całkowicie biała i zmarznięta. Ale tym razem zasypiam szybko i budzę się dopiero przed 8 rano, podobnie jak reszta.
Odsypuję śnieg z tropiku i wyglądam na zewnątrz. Jest pochmurno, ale przynajmniej przestało wiać. Spadło też około 8 cm śniegu. Wbijam się w moje zmrożone skorupy, odsypuję zaspę śniegu, którą nawiało od mojej strony i wychodzę.
Jest pięknie.
Cieszę się, że zdobyłam kolejny szczyt do Korony Gór Polski. Bo Wysoka Kopa jest najwyższym szczytem Gór Izerskich.
Tym razem za posiłek odpowiadam ja z Maksem. On idzie po wodę do jaru, który wczoraj odkryliśmy, a ja zbieram menażki, wracam do namiotu i zaczynam rozkładać porcje bakalii i mleka w proszku.
Gdy Maks wraca z wodą, zaczynamy gotować kaszę manną, ale idzie nam to bardzo opornie. Gaz, mimo wygrzewania w śpiworku, pali się słabo, więc mija bardzo dużo czasu zanim udaje nam się skończyć.
Po śniadaniu gotujemy jeszcze herbatę do termosów, a potem zaczynamy zwijać obóz.
Zapada decyzja, że ewakuujemy się z Gór Izerskich i wracamy na działkę w Jarkowicach, bo część ekipy ma za cienkie śpiwory na takie warunki i trochę zmarzli.
Jeszcze zdjęcie z tabliczką Wysoka Kopa po jasnemu i ruszamy w dół. Ścieżka, którą wczoraj przyszliśmy jest mocno zasypana, więc musimy się bardziej skupić na nawigacji.
Na szczęście po dojściu do czerwonego szlaku i schowaniu między choinkami ścieżka jest już lepiej widoczna i idzie się łatwiej. Wysoka Kopa chowa się za chmurami i więcej już jej nie widzimy.
Niestety, gdy dochodzimy do niebieskiego szlaku, dobre humory nas opuszczają. Droga, którą prowadzi szlak jest autostradą dla narciarzy biegowych.
Trzymamy się prawej strony, ale tak żeby nie utrudniać przejazdu prawym śladem. Narciarze są z każdej strony, wyprzedzają nas jak chcą i wielokrotnie zmuszają do zatrzymywania się albo odskakiwania na bok. Niestety, sypią się także epitety w naszą stronę, mimo, że zajmujemy maksymalnie 1/4 szerokości trasy i trzymamy się z z dala od śladów.
Ja prowadzę, idziemy bardzo szybko, bo jestem zła i skupiona na tym żeby nikt nas nie rozjechał.
W końcu dochodzimy do Rozdroża pod Cichą Równią. Robimy tu chwilę przerwy, a ja sprawdzam w internecie jak to jest z tymi trasami biegowymi i szlakami turystycznymi. Okazuje się, że faktycznie ten odcinek, który właśnie przeszliśmy, zimą jest zamknięty dla pieszych. Szkoda tylko, że nigdzie takiej informacji nie ma. Ani na mapie, ani na trasie. Mimo to, mam trochę wyrzuty sumienia, bo faktycznie nie powinno nas tam być.
Tu postanawiamy się rozdzielić. Reszta ekipy idzie jeszcze na Halę Izerską, a my z Maksem schodzimy do samochodu i postanawiamy pojechać jeszcze zobaczyć dwa wodospady. Dlaczego? Ja mam już serdecznie dość uważania żeby nie zostać rozjechaną, a poza tym krzyki i tłok na wszystkich szlakach w okolicy jakoś nie zachęca mnie do kontynuowania wycieczki.
Okazuje się, że szlak zielony także jest zamknięty i zamiast tego dla ruchu pieszego udostępniony jest Dolny Dukt Końskiej Jamy. Którędy oczywiście też idzie szlak biegowy.
I wiecie co?
Z każdą chwilą mam mniejsze wyrzuty sumienia. Tu niby mamy pełne prawo być, a sytuacja jest dokładnie taka sama. Chamstwo i buractwo na każdym kroku.
Ja rozumiem, że narciarz potrzebuje trochę więcej miejsca, że jest mu trudniej zahamować, czy zmienić trochę kierunek, ale jasny gwint, jak mają dla siebie 3/4 szerokości to chyba mogą się zmieścić. Kilkukrotnie dostaję po stopie nartą, czy gdzieś po nogach kijkiem. Do tego znowu epitety i wymądrzanie się, że pieszych tu nie powinno być. Ale chętnych do zobaczenia komunikatu PTTK już jakoś nie było…
Gdy w końcu dochodzę do samochodu jestem strasznie wkurzona i mam serdecznie dość. I choć wiem, że nie można wrzucać wszystkich do jednego worka, to do tej pory mam złe skojarzenia z narciarzem biegowym.
Ja w każdym razie więcej na Jakuszyce nigdy nie pojadę. A na pewno nie zimą.
Jak na złość, gdy dochodzimy do samochodu, znowu zaczyna padać śnieg. Pakujemy rzeczy i jedziemy w kierunku Wodospadu Szklarki. Ale tam zaproszę Was już do oddzielnego wpisu.
Podsumowując, Wysoka Kopa jest szczytem łatwym do zdobycia. Zwróćcie tylko uwagę na zamknięte szlaki zimą. Tutaj znajdziecie też komunikat PTTK.
Izerskie są piękne, jednak zimą potrafią nieźle dać w kość. Mieszkam tu i czasem nawet zejście do wsi (mieszkam w przysiółku na wielkim nigdzie) staje się wyprawą. Ale na taki biwak dałbym się namówić.
Zawsze jak jestem w górach zimą to obserwuję właśnie jak wygląda życie na takich przysiółkach. I z jednej strony jest magicznie, a z drugiej na pewno potrafi dać w kość. Także podziwiam 🙂