Sytuacja tydzień przed feriami zimowymi gdzieś na moim wydziale. Wywiązuje się rozmowa z moją znajomą:
– Masz jakieś plany na ferie zimowe? 
– Jadę w góry z kursu przewodników górskich SKG. 
– Ooo gdzie? 
– W Bieszczady 
– Czyli co, pewnie Tarnica i Połoniny? 
– Eeee nie… Będziemy chodzić po krzakach poza szlakami. 
– Noclegi w schroniskach? 
– Nie, namioty. 
Na twarzy znajomej widzę niedowierzanie. 
– To co z jedzeniem? 
– Na ognisku będziemy gotować. 
– W śniegu?! 
– No w śniegu – potwierdzam. Po chwili dodaję z uśmiechem: – Przynajmniej pożaru nie wzniecimy. 
Zaczyna się wykład. Znajoma po chwili pochyla się w moją stronę i mówi zupełnie poważnie jakby naprawdę obawiała się o moje zdrowie psychiczne. 
– Jesteś nienormalna. 
Ja za to śmieję się pod nosem i odpowiadam cicho:
– Ostatnio często mi to mówią. 

Wreszcie odeszło mi trochę zajęć, zbliża się sesja, a i na kurs poświęcam mniej czasu. W związku z tym czas podzielić się z Wami wszystkim tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Myślę, że dobrym wstępem będzie opowiedzenie historii pod tytułem „Jak trafiłam na kurs przewodnicki i skąd u licha w ogóle taki pomysł?!”. Stąd też ta krótka opowiastka na początku wpisu. Co nie co napisałam już kiedyś w poście tutaj, ale myślę, że warto to rozwinąć.

Jak dowiedziałam się o kursie przewodników górskich w SKG?

Wszystko zaczęło się jeszcze kilka lat temu, kiedy, będąc przypadkiem na UW, zauważyłam plakat o Kursie na Przewodnika Górskiego. Wisiał sobie po prostu w gablotce wśród kilkunastu innych plakatów. Dlaczego go zauważyłam? Łut szczęścia? Przypadek? A może jednak przeznaczenie? Czymkolwiek by to nie było, po powrocie do domu usiadłam do komputera i znalazłam organizację, która się kursem zajmuje. W ciągu kilku dni przekopałam większość postów na forum. 

Wnioski były dwa, wzajemnie się wykluczące:
1. Bardzo chcę to zrobić 
2. Nie dam rady tego zrobić. Namiot, jedzenie z ogniska, plecak 20 kg. Nie ma mowy. 

A czas mijał. Później zaczęły się przygotowania do matury, sama matura, wakacje. O kursie SKG zapomniałam.

Na studia szłam z postanowieniem, że chcę się zaangażować w możliwie największą liczbę kół naukowych i różnych organizacji. Jednak o Studenckim Klubie Górskim wciąż nie myślałam.

Do tej pory pamiętam wykład z geologii, na którym koleżanka zapytała, czy nie chcę pójść na spotkanie informacyjne w SKG. Zaczęła mi opowiadać, że oni organizują kurs przewodników górskich i tak dalej. A ja miałam wrażenie, że coś mnie olśniło. Przecież ja wiem o co chodzi. Dziesiątki godzin przekopywania forum mignęły mi przed oczami. Doskonale wiem o co chodzi.

Początki na kursie SKG

I tak trafiłam na spotkanie informacyjne. Nie dowiedziałam się wiele więcej, ale czułam, że tego chcę. Jednak miałam też sporo wątpliwości, szczególnie o kwestie finansowe. Bo sam kurs kosztuje tylko 300 zł, ale do tego dochodzi sporo wyjazdów. I sprzęt. A ja musiałam kupować wszystko od zera. Więc koszty były znaczne.

Potem pojechałam na manewry nizinne, które były wstępem i dopiero ich zaliczenie otwierało dalszą drogę do kursu. Zaliczyć się udało, ale była to najcięższa noc w moim życiu. Po takim czymś musiałam iść dalej, szkoda było żeby ten wysiłek się zmarnował. I tak, tydzień później, byłam już oficjalnie kursantką. 

Czy miałam obawy? Milion! Ten kurs mógłby się w moim przypadku nazywać: Pierwszy raz. Chyba by mi dnia zabrakło żeby wypisać wszystkie rzeczy, które po raz pierwszy robiłam na kursie. Ale póki co, zaszłam już dość daleko i nadal żyję.

I śmiało mogę powtórzyć za poprzednikami: Życie dzieli się na życieprzedkursem, życienakursie i życiepokursie. Aczkolwiek tego ostatniego nie jestem jeszcze pewna, bo na razie siedzę gdzieś w środku życianakursie.

Ale jedno mogę powiedzieć już teraz. 
Było warto.