Poprzedni dzień był pełen wrażeń, ale chodzenia nie było za dużo. Dziś za to mamy plan na dość długi dystans. A czy będzie bez wrażeń to się okaże, bo Cergowa do tej pory zawsze jakieś atrakcje mi zapewniała…
Dziś mamy jednak ten komfort, że Maks zawozi nasze rzeczy do Kątów, więc w plecakach mamy tylko jedzenie i picie.
Na szlak ruszamy przed 8 rano, więc jak na nas, to całkiem dobry wynik. Na rozgrzewkę mamy do pokonania czterokilometrowy odcinek asfaltu. Tak się składa, że znam go bardzo dobrze. Dlaczego?
Dwa lata temu, pojechałyśmy z Moniką na kilka dni w Beskid Niski.
Chciałyśmy po prostu trochę połazić i poćwiczyć chodzenie nocą poza szlakami przed egzaminem z kursu przewodnickiego. Tego dnia naszym przedostatnim celem była Cergowa. Ja się uparłam, że chcę zobaczyć z wieży widokowej zachód słońca, więc zamiast zjeść obiad, leciałyśmy pędem na szczyt.
Zachód był całkiem ładny, aczkolwiek na wieży spędziłyśmy tylko chwilę, bo wiatr był gotów nas stamtąd zdmuchnąć. Do miejsca noclegowego miałyśmy jeszcze dobre dwie godziny drogi, więc postanowiłyśmy w pierwszym trochę bardziej osłoniętym miejscu, zrobić sobie coś do jedzenia.
Wyboru za dużego nie było, bo następnego dnia z samego rana miałyśmy już wracać do Warszawy. Także do jedzenia była tylko zupa Babci Zosi. Teraz już nie pamiętam, co to dokładnie był za smak, ale potraw jest kilkanaście do wyboru. My często zabieramy je na wyjazdy. A naszym ostatnim odkryciem są pyszne placki ziemniaczane.
Rozbiłyśmy się więc w zagłębieniu terenu i zaczęłyśmy gotować. Miałyśmy dobry zestaw do gotowania, dodatkową osłonę od wiatru, więc teoretycznie w 20 minut powinnyśmy mieć jedzenie. Tymczasem było tak zimno i tak wiało, że po półgodzinie zupa jeszcze nawet nie zaczęła się gotować. Po kolejnych dziesięciu, gdy poprawy nie było żadnej, postanowiłyśmy jednak zrezygnować.
No i tu pojawia się problem. Co zrobić z zupą? Wylać? Ale przecież nie mamy już w zasadzie nic do jedzenia, jest już ciemno i sklepu otwartego już nie znajdziemy. Czyli co? Wychodzi na to, że albo siedzimy tu jeszcze X czasu, bez gwarancji, że kiedykolwiek nam się to zagotuje, albo zbieramy się i przez ostatnie 2-3 godziny niesiemy zupę w ręku…
Dodam jeszcze tylko, że rękawiczek dla odsłoniętych dłoni nie posiadałyśmy… To były dłuugie 3 godziny 😉
Ale wracając do GSB, tym razem mam nadzieję, że obejdzie się bez takich przygód i Cergowa będzie dla nas łaskawsza.
Przejście asfaltem idzie nam bardzo sprawnie. Bez ciężkich plecaków czujemy się prawie jakbyśmy miały skrzydła 🙂 W końcu zbaczamy z drogi i wchodzimy w las. Uważajcie tu na oznaczenia, bo szlak w pewnym momencie schodzi z drogi i biegnie bokiem, w lesie. My po nocy, niosąc zupę, zgubiłyśmy go i szłyśmy bez szlaku. Za dnia było łatwiej podążać za znakami.
Podejście jest długie i dość jednostajne. Cały czas mam wrażenie, że już zaraz wyjdziemy na grzbiet, a tu za każdym nowym zakrętem nic się nie zmienia. W końcu jednak odbijamy w prawo i szlak wyprowadza nas na grzbiet Cergowej. Zachowajcie tutaj ostrożność, ponieważ Cergowa ma bardzo strome północne stoki i ewentualna utrata równowagi może się naprawdę źle skończyć.
Cergowa ma trzy wierzchołki i dopiero trzeci z nich, idąc od strony Lubatowej, jest najwyższy. Tam też znajduje się wieża widokowa.
Zanim dotrzemy do szczytu, czeka na nas jeszcze bardzo strome podejście. Nie jest długie, ale nie bez powodu nazywane jest ścianą płaczu na Cergowej.
Gdy rok temu szłam tędy po ponad 20 godzinach chodzenia w ulewie, nienawidziłam tej góry. A szczególnie tych stromych fragmentów, z których człowiek się ześlizgiwał i musiał niemal wchodzić na czworaka…
Cergowa (716 m n.p.m.) jest górą bardzo ciekawą geomorfologicznie.
Znajduje się tu 10 jaskiń szczelinowych, czyli takich, które powstały w wyniku ruchów skał. Są one w większości krótkie i niezbyt głębokie, choć najdłuższa z nich osiąga aż 75 metrów.
Co więcej, Cergowa może poszczycić się nawet swoim własnym Morskim Okiem. Jest to malutkie jeziorko osuwiskowe, które znajduje się kilkaset metrów poniżej czerwonego szlaku. W tym momencie jest ono mocno zarośnięte i znalezienie go w środku lasu może być bardzo trudne. W niczym nie przypomina ono malowniczych Jeziorek Duszatyńskich.
Widoki z Cergowej są naprawdę rozległe. Bardzo fajnie, że wieżę wyposażono także w panoramki, bo bez żadnego wysiłku można się zorientować, co widzimy. A widzimy dużo: Bieszczady, Beskid Niski, Beskid sądecki, Pogórze Dynowskie, a przy bardzo dobrej widoczności nawet Tatry!
Patrzę w kierunku Bieszczad i aż nie wierzę, że byłyśmy tam 7 dni temu. 7 dni, a my jesteśmy już 150 kilometrów dalej…
Zejście z Cergowej jest mało przyjemne. Szlak jest mocno zarośnięty, jest sporo krzaków i pokrzyw. Na szczęście ścieżka jest dobrze oznaczona, więc raczej nikt nie powinien szlaku zgubić 🙂
Wychodzimy w końcu z lasu i pojawia nam się piękny widok na Garb i Kamienną Górę (673 m n.p.m.), na które zaraz będziemy się wspinać. Widać także Kilanowską Górę (560 m n.p.m.), na zboczach której wzrok przyciągają bardzo duże odsłonięcia skał w rejonie kamieniołomów. Działalność człowieka sprawiła, że na zboczach tych bardzo aktywne są procesy osuwiskowe. Znajduje się tam także kilkadziesiąt jaskiń szczelinowych, podobnych do tych na Cergowej.
W końcu dochodzimy do drogi krajowej nr 19. Trzeba tu zachować ostrożność przy przechodzeniu na drugą stronę, bo ruch jest naprawdę duży. Idziemy wzdłuż drogi tylko chwilę i zaraz odbijamy w prawo, do lasu. Oznaczenia są tu dość słabe, więc zachowajcie czujność.
Podejście do Pustelni św. Jana jest dość męczące i strome. My idziemy tędy akurat w sobotę, kiedy odbywa się tu msza. Kluczymy między ludźmi, aby dostać się do źródełka i napełnić sobie butelki z wodą. Część ludzi patrzy na nas z wyrzutem, jak ośmielamy się zakłócać im nabożeństwo. Nie przyjdzie im jednak do głowy, że akurat tędy prowadzi szlak i że gdyby nie stali na środku ścieżki to nikt by im nie przeszkadzał…
Jeszcze dwa słowa dla osób, które planują tu nocleg.
Bo takich jest naprawdę sporo, biorąc pod uwagę opowieści od innych mijanych osób. To nie jest zbyt dobre miejsce noclegowe, a na pewno nie pod samym kościołem. Żródełko jest obmurowane, więc nie liczcie na kąpiel, czy prysznic. Tutejszy ksiądz jest bardzo miły i zawsze zaprasza do siebie, gdy widzi kogoś, kto planuje się tu rozbijać namiotem. Nie nadużywajmy jednak jego uprzejmości. W sezonie niemal codziennie ma takie przypadki…
Dalej szlak prowadzi przez las. Na końcowym odcinku są nieco słabsze oznaczenia. W końcu wychodzimy na drogę asfaltową i zmierzamy w stronę Chyrowej. Raz na jakiś czas mijają nas biegacze. Nie bardzo wiemy, skąd się biorą, aż do momentu, gdy znajdujemy wstążki z oznaczeniami Ultramaratonu Magurskiego.
Po około kilometrze szlak skręca w prawo, na polną ścieżkę. Jeśli jest bardzo mokro, możecie rozważyć dalszy marsz asfaltem, gdyż oryginalnie szlak biegnie niżej i wielokrotnie przecina płynącą tędy Iwielkę. My idziemy w okresie suszy, więc potok jest niewielkich rozmiarów, ale Iwona szła tędy w czerwcu i kilkukrotnie musiała zdejmować buty.
W Chyrowej czeka na nas Maks. Spotykamy się pod schroniskiem, gdzie planujemy zjeść obiad. Jeśli będziecie mieć czas, to tutejsze jedzenie jest bardzo smaczne i niedrogie, więc warto skorzystać. To także dobre miejsce na potencjalny nocleg.
Chyrową darzę ogromnym sentymentem, bo byliśmy tu podczas przejścia wiosennego w ramach Kursu Przewodników Górskich.
Stąd też ruszaliśmy na wieczorny podbój Halki (696 m n.p.m.), ale jak przystało na kursanta grzbietem i z dala od szlaku. Prowadząca wtedy osoba zarządziła, że ściągamy plecaki i zdobywamy szczyt na lekko, bo i tak mamy wracać tą samą drogą. Szczyt zdobyliśmy sprawnie, ale pech chciał, że potem nie mogliśmy znaleźć miejsca z plecakami.
Robi się ciemno, a my nie mamy przy sobie niczego oprócz mapy i kompasu. Wszyscy dostajemy srogą nauczkę jako przyszli potencjalni przewodnicy. A wystarczyło mieć choć czołówkę w kieszeni. A jeszcze lepiej zostawić jedną włączoną przy plecach. Czasem jeden mały drobiazg może wiele zmienić.
Ostatecznie plecaki znajdujemy już po zmroku, po ponad godzinie poszukiwań w kilka osób…
W Chyrowej znajduje się także przepiękna cerkiew łemkowska z XVIII wieku. Jest ona drewniano-murowana i zachowany ma trójpodział na babiniec, nawę i prezbiterium, co jest bardzo charakterystyczne dla tutejszych cerkwi.
W czasie drugiej wojny światowej z całej wsi ostała się tylko jedna chata i cerkiew. Dlatego też dolina Iwielki nazywana jest Doliną Śmierci, na pamiątkę dziesiątek tysięcy żołnierzy, którzy zginęli tu podczas operacji dukielskiej.
Tym razem przy samej cerkwi znajduje się punkt żywieniowy dla zawodników Ultramaratonu Magurskiego, więc mamy okazję obserwować kilkunastu zawodników, którzy raz po raz nas wyprzedzają.
Przed ostatnimi zabudowaniami Chyrowej szlak skręca w lewo i zaczyna się stromo wznosić.
Na odcinku od Chyrowej do Kątów zaliczam drugi kryzys na GSB (ale nie tak duży jak drugiego dnia :)). Szlak jest bardzo monotonny, prowadzi głównie lasem, więc brak jest widoków, czy charakterystycznych punktów. Moje stopy są zmasakrowane i każdy krok boli. A las zdaje się nie kończyć…
Ostatnim punktem tego dnia jest Grzywacka Góra (567 m n.p.m.). Na jej szczycie znajduje się wieża widokowa, ale ja jestem już tak zmęczona i obolała, że odpuszczam sobie. Ku mojemu zdziwieniu, Iwona i Maks ochoczo zgadzają się na ominięcie poza szlakowej atrakcji.
Zejście do Kątów jest dość strome, więc nie wspominam go dobrze. Jedynym pocieszeniem był piękny zachód słońca.
W Kątach nocujemy w pizzerii. Warunki są średnie, ale jest to chyba jedyne miejsce noclegowe w Kątach, więc nie wybrzydzamy. Ja i Maks idziemy jeszcze na dół zjeść coś na kolację. A potem krótka kąpiel, rolowanie stóp i nóg, a na koniec wysmarowanie się sudocremem i maścią niedźwiedzią na noc. Chłód maści choć trochę łagodzi ból stóp i w końcu udaje mi się zasnąć.
Podsumowanie dnia:
- Dystans: 29,5 km
- Czas: 11:45 h
- Punkty GOT: 42
- Suma podejść: 1136 m
- Wydane: 67 zł
- 17 zł obiad w Chyrowej
- 35 zł nocleg w Kątach
- 15 zł kolacja w Kątach w pizzerii
To był długi dzień i dał nam mocno w kość. Ale zrobiłyśmy ładny kawałek i dzięki temu uda nam się następnego dnia przejść cały Magurski Park Narodowy.
Mamy spore obawy o słynne błoto w Bartnem, ale czy słuszne, to przeczytacie w następnej części 🙂