Po pierwszej via ferracie Rio Sallagoni, której nie skończyliśmy, miałam mieszane uczucia jeśli chodzi o ten typ spędzania czasu w górach. Gdy Maks zaproponował: to może via ferrata Sentiero Dei Colodri?, nie okazałam za dużego entuzjazmu. Z jednej strony bardzo lubię adrenalinę, ale z drugiej strony mój lęk wysokości sprawiał, że na pierwszej ferracie byłam przerażona i walczyłam o przetrwanie. A nie do końca tego szukam w górach. Ma być przyjemnie. Może nie w 100%, bo w końcu to góry, ale choć trochę…
Na szybko przejrzałam zdjęcia z tej ferraty, sprawdziłam wycenę i postanowiłam spróbować jeszcze raz. Po coś wieźliśmy przecież te uprzęże i lonże 1500 km 😉
Gdy ruszamy w kierunku Arco jest już późno, bo pierwotny plan na dziś zakładał wypożyczenie roweru górskiego dla Maksa i wjazd na Monte Baldo. Niestety, nie udało się zrobić tego z dnia na dzień i musieliśmy przełożyć to na jutro.
Samochód zostawiamy na dużym, bezpłatnym parkingu, skąd po drugiej stronie ulicy odchodzi ścieżka podejściowa pod via ferratę. Parking znajduje się przy ulicy Via dei Legionari Cecoslovacchi, tuż obok campingu Arco. Jest on przeznaczony tylko dla samochodów osobowych, gdyż wyższe samochody nie wjadą z powodu belki ograniczającej wysokość pojazdu. Przy wjeździe na parking jest także budka, gdzie możecie wypożyczyć cały sprzęt na ferratę, jeśli nie macie swojego. Koszt to około 15 euro.
Via ferrata Sentiero dei Colodri ma wycenę B/C, czyli odrobinę ławiejsza od Rio Sallagoni, która była wyceniana na C. Szlak prowadzi na szczyt Colodri (400 m n.p.m.). Może i góra nieduża, ale za to z przepięknymi widokami na okoliczne szczyty i Gardę.
Przejście ferraty według strony bergsteigen.com, która była naszym głównym źródłem wiedzy, trwa około godziny. Wraz z podejściem i zejściem na dół miało zająć to do 3 godzin. Na trasie znajduje się tylko jedno trudniejsze miejsce, na samym końcu szlaku. Wyceniane jest na B/C.
Więcej o ferratach, co to jest, jaki sprzęt jest wymagany i co oznaczają litery w wycenie pisałam w poście o via ferracie Rio Sallagoni.
Podejście pod początek ferraty jest krótkie, ale dość męczące, głównie ze względu na upał. Idziemy pomiędzy skałami wspinaczkowymi, na wielu z nich widać ringi i magnezję na co lepszych chwytach. Przez chwilę nawet zastawiamy się, czy nie wrócić tu po ferracie i trochę się nie powspinać. Ale zostawiamy tę decyzję na potem.
Warto szybciej założyć kask wspinaczkowy, bo cały czas idziemy wśród skał i istnieje niebezpieczeństwo dostania jakimś odłamkiem. Bezwzględnie należy go założyć po dojściu do ściany. Skała jest krucha i niestety dość często dochodzi do obrywów.
W końcu dochodzimy do początku szlaku. Ubieramy uprząż i lonżę. Patrzę nieufnie na początek. Strach miesza się z ekscytacją. Nie wygląda trudno, ale z drugiej strony wiem już, że via ferraty potrafią być bardzo podstępne…
Początek jest łatwy, teren bardzo urzeźbiony, więc nie ma problemu z płynnym poruszaniem się. Z każdym krokiem mam na twarzy coraz szerszy uśmiech, bo już czuję, że ten typ ferraty mi się spodoba. Na szlaku jest w zasadzie pusto, kawałek za nami idą rodzice z około 10 letnim chłopcem. Jest to bardzo miła odmiana po Rio Sallagoni, gdzie odgłos karabinków szurających po stalowej linie był głośniejszy nawet od wodospadu…
Cały czas idziemy skosem, tuż przy ścianie, najpierw w prawo, potem chwilę bez ubezpieczenia, a potem odbijamy wraz ze stalową liną w lewo.
Cały czas towarzyszą nam przepiękne widoki na Jezioro Gardę oraz na Dolinę rzeki Sarca.
Od tego momentu robi się trochę trudniej. Zaczyna pojawiać się ekspozycja, a skały są już mniej urzeźbione. Czuję, że adrenalina bardzo rośnie, więc zwalniam trochę i oddycham głęboko żeby się uspokoić. Po ostatniej ferracie już wiem, że pośpiech to nie jest dobre rozwiązanie w moim przypadku.
Idę ostrożnie i staram się skupiać na kolejnych ruchach. A przepaść? Jaka przepaść… Przecież wcale jej tu nie ma 🙂
Zaczynamy iść po dużych, skalnych płytach (A/B). Robi się trochę trudniej, ale dopóki powierzchnia nie jest śliska, to w dobrych butach nie powinno być problemu.
Dochodzimy do pierwszego miejsca, gdzie wspinaczkę do góry ułatwiają nam klamry zamontowane w skale (B).
Patrzę jak Maks sprawnie pokonuje żelazne ułatwienia. Chciałabym mieć kiedyś taką pewność ruchów w skałach jak on… Staram się nie patrzeć w dół i powoli idę do góry, klamra po klamrze. Nie jest to specjalnie trudniejsze od wcześniejszego trawersu wzdłuż ściany, ale świadomość, że teraz idę w pionie i ewentualny upadek kończy się kilkumetrowym lotem, przeraża mnie.
Po Rio Sallagoni wiem już jednak, że przy pewnym poziomie adrenaliny i strachu mam problem żeby iść dalej, bo nogi zamieniają się w galaretę, a wszystko w głowie krzyczy zabierzcie mnie stąd! Dlatego tym razem nie spieszę się i staram się to robić najspokojniej jak potrafię. Gdy pokonuję już wszystkie klamry, robię chwilę przerwy na ochłonięcie.
Teraz czeka nas krótki, dość łatwy odcinek (A). A zaraz potem dochodzimy do drugiego miejsca z klamrami. Tym razem jednak jest ich dużo mniej. A i teren łatwiejszy.
Potem znów łatwy odcinek (A) i kolejne klamry (B). Tym razem ścieżka na dole daje mi poczucie bezpieczeństwa, więc sprawnie wspinam się do góry.
Po prawej stronie widać duży głaz przymocowany do skały metalową siatką. Świadczy to o kruchości tutejszej skały. Cieszę się, że jesteśmy na szlaku w zasadzie sami. Przynajmniej mniejsza szansa, że coś nam spadnie na głowę 🙂
Teraz ponownie czeka nas łatwy fragment trawersu (A). Na jego końcu znajduje się cudowne, rozłożyste drzewo, które daje cień! Podjęcie decyzji zajmuje nam tylko chwilę i już za chwilę siedzimy rozłożeni pod drzewem.
Jak cudowne jest schowanie się przed palącym słońcem!
Robimy tu sobie mały popas, wyjmujemy przekąski i wodę. Całość zajmuje nam 10 minut. Potem ruszamy dalej, aby nie wyprzedziła nas rodzinka z dzieckiem, którą spotkaliśmy na dole. Oni jednak ani myślą nas wyprzedzać i z radością zajmują nasze miejsce pod drzewkiem. Widocznie nie tylko my mamy dość skwaru 😉
Teraz czeka nas już ostatni fragment szlaku. Jednak to dopiero tu via ferrata Sentiero Dei Colodri odkrywa wszystkie swoje karty.
Najpierw idziemy do góry stromym zacięciem i półkami skalnymi (B), aby zaraz dojść do najtrudniejszego miejsca na całej ferracie.
Pionowa ściana robi wrażenie. Cieszę się, że pod nią jest trochę miejsca i nie ma bezpośredniej ekspozycji. Mam trochę obawy, ale jestem bardzo podbudowana tym, jak dobrze szło mi od samego początku. Czekam więc aż Maks dotrze na górę i wpinam się pewnie w linę.
Od razu mam problem, bo pierwsza klamra jest strasznie wysoko. A ja nie należę do ludzi specjalnie wygimnastykowanych, którzy są w stanie założyć nogę na lampę. Dużo czasu zajmuje mi wgramolenie się na pierwszy stopień. Ale potem idzie już całkiem sprawnie, choć muszę przyznać, że ciśnienie skacze mi do góry.
Za ścianką czeka nas jeszcze fragment o wycenie B i już za chwilę meldujemy się na końcu ferraty.
W pierwszym momencie trochę nie dowierzam, że to już koniec. A potem dochodzi do mnie, co zrobiłam!
Przeszłam swoją pierwszą via ferratę!!!
Jestem tak szczęśliwa, że aż pocą mi się oczy. Oto właśnie spełniłam swoje kolejne marzenie, wbrew wszystkim tym, którzy mówili, że z takim lękiem wysokości nigdy nie przejdę via ferraty!
Stąd czeka nas jeszcze kilka minut podejścia na szczyt Monte Colodri (400 m n.p.m.). Skręcamy w prawo. Skały są przepięknie wyrzeźbione, ale trzeba uważać, bo łatwo uszkodzić sobie skórę na dłoniach. Dlatego lepiej nie zdejmować jeszcze rękawiczek.
Droga na szczyt jest średnio oznaczona, co chwila nie możemy znaleźć oznaczeń szlaku. Trzymamy się więc grzbietu i kluczymy po wielkim rumowisku skalnym. Podejście jest bardzo nieprzyjemne i męczy mnie bardziej niż cała ferrata. Dojście na szczyt zajmuje nam zdecydowanie więcej czasu niż kilka minut.
Ostatecznie na szczycie meldujemy się po 20 minutach. Otwiera nam się piękny widok na całą dolinę rzeki Sarca oraz na Gardę. Zamek w Arco wydaje się być niemal na wyciągnięcie ręki! Udaje się nam także wypatrzyć zamek w Drenie, w którym byliśmy kilka dni temu.
Na szczycie spędzamy tylko chwilę, bo po 2,5 h na słońcu czujemy się niemal jak grillowane kiełbaski.
Od krzyża kierujemy się w kierunku północnym (w drugą stronę niż zamek w Arco). Tam schodzimy w dół między drzewa. Robimy sobie drugą przerwę, bo do samochodu mamy jeszcze około 1,5 h drogi.
Zejście jest dobrze oznaczone i nie przysparza w zasadzie żadnych trudności. Na początku schodzimy wydeptaną ścieżką, po bokach od czasu dom czasu pojawiają się skały. Potem schodzimy już do zabudowań i stąd idziemy brukowaną drogą prowadzącą gajem oliwnym. Całe zejście urozmaicone jest tablicami informacyjnymi o gatunkach roślin spotykanych po drodze.
Jesteśmy już trochę styrani, więc odpuszczamy sobie zamek i zamiast tego idziemy polować na lody. Włóczymy się wąskimi uliczkami Arco, co rusz mijając sklepy ze sprzętem outdoorowym i wspinaczkowym. Dla kogoś kto pracuje w sklepie turystycznym, jest to niemal raj. Jestem strasznie niepocieszona, że Włosi mają sjestę, bo wszystkie sklepy są niestety zamknięte…
Choć z drugiej strony, może to i dobrze, bo chyba mogłabym spędzić tam kilka godzin…
Ostatni odcinek naszej wycieczki prowadzi wzdłuż rzeki Sarca. Poprowadzono tutaj ścieżkę rowerową, którą bardzo polecam Wam się przejechać. Nam niestety nie starczyło na to czasu, ale kiedyś na pewno wrócimy.
Rzeka ma przepiękny, błękitny kolor. Taki, jaki może mieć tylko rzeka rozpoczynająca swój bieg w górach pokrytych lodowcami. Sarca ma zaledwie 78 km długości, ale ma bardzo duże znaczenie dla tutejszych miejscowości. Większość jej wód napędza elektrownie wodne znajdujące się w dolinie. Część wód zasila także naturalne i sztuczne zbiorniki. Dlatego Sarca ma stosunkowo niewielki przepływ w korycie i przypomina często większy strumień zamiast rzeki. Jednak mimo to, potrafi być niebezpieczna…
Niecałe 3 tygodnie po naszym wyjeździe znad Gardy, Sarca wystąpiła z brzegów.
W ciągu niecałej doby przepływ rzeki wzrósł z około 40 m3 do ponad 500 m3. Rzeka wylała w Arco, a także okolicznych miejscowościach. Na szczęście zalania nie były duże. Burmistrz Arco obwinił za katastrofę naturalną złe zarządzanie tamą w Ponte Pia, która powinna zatrzymać większą ilość wody w zbiorniku. Ciężko to ocenić bez dokładnych danych, ale nie ulega wątpliwości, że główną przyczyną powodzi były po prostu bardzo ulewne deszcze w tym regionie.
Podsumowując, tak właśnie wyglądała moja pierwsza zaliczona via ferrata. Jestem z siebie niesamowicie dumna i mam apetyt na więcej. Wiem już jakie są moje możliwości i wiem, że nie mogę porywać się na trudne drogi (przynajmniej na razie). Ale te łatwiejsze stoją dla mnie otworem!
Zadziwia mnie, jak różnie czułam się na obu ferratach. Na Rio Sallagoni wręcz umierałam ze strachu. A tu bawiłam się świetnie. Były momenty większej adrenaliny, chwilami pojawiała się nutka strachu, ale w żadnym momencie nie pojawiała się panika, czy wata w nogach.
Kluczem do sukcesu okazał się spokój i troszkę wolniejsze tempo oraz brak tłumów i brak ludzi wyprzedzających i idących ci po piętach. Już nie mogę doczekać się kolejnej via ferraty!
A jeśli tak ekstremalne trasy są nie dla Was, to polecam spacer szlakiem Busatte-Tempesta. Krótki, ale bardzo widokowy spacer po kładkach i platformach na brzegu Jeziora Garda.
Via ferrata Sentiero Dei Colodri – Informacje praktyczne:
- Czas przejścia: 3-4 h ( w tym ferrata 1-1,5 h).
- Bilety: Brak
- Trudność: B/C (średnio trudna)
- Dojazd: Samochodem lub autobusem. Rozkład i trasy możecie sprawdzić tu.
- Parking: Duży, bezpłatny. Niestety, jest limit wysokości samochodu.
- Co zabrać ze sobą? Wodę i trochę prowiantu. Dobre, górskie buty z dobrze trzymającą podeszwą! I oczywiście cały zestaw via ferratowy.
- Kiedy iść na szlak? Rano, albo po południu! I nie w weekend! W środku dnia przez cały czas jesteśmy w pełnym słońcu, więc w ciepłych miesiącach polecam iść na szlak wcześnie rano albo po południu, gdy słońce przejdzie na drugą stronę góry.
- Dla kogo? Dla każdego. Ferrata jest dość prosta, bez dużych ekspozycji, dość łatwa technicznie. Dobry wybór dla osób początkujących, również na pierwszą ferratę.
- Uwaga! Skały są kruche, cały czas trzeba mieć założony kask!