Po drugim dniu GSB jesteśmy obie zmasakrowane. Upał, ciężkie plecaki i długa trasa przez obie połoniny bardzo nadszarpnęła nasze siły i morale.

Budzik dzwoni o 6 rano.

Nie powiem żebym była wyspana…

Pierwsza noc w namiocie zazwyczaj nie należy do najbardziej udanych. Otwieram oczy z myślą, że idę tylko do Cisnej i tam zostaję. Koniec z całym tym GSB, to nie jest dla mnie. Miała być przyjemność…

Kiedy w końcu o 6:15 wygramolam się z namiotu wszystko mnie boli. Wszystko oprócz kolana (hip hip hurra!), które wczoraj odzywało się mocno na zejściu. Idę do wychodka schowanego za krzakami i podziwiam pierwsze promienie wschodzącego słońca. Muszę przyznać, że jest to bardzo miłe, gdy można siedzieć na sedesie i oglądać wschód słońca w górach. Także GSB ma pewne uroki, o których nie wiedziałam wcześniej 😉

Pole namiotowe
Pole namiotowe przed Smerkiem o 6 rano.

Jakoś tak z każdym kolejnym promieniem słońca czuję większy przypływ chęci do życia. Co, o zgrozo, przekłada się na pierwsze myśli pt. „a może by tak jednak kontynuować to GSB? Dzisiaj krótki odcinek, to trochę odpocznę…”.

Jeszcze mała dygresja o polu namiotowym.

Właściciel przyjeżdża o 7 rano i zbiera po 20 zł od namiotu. Co prawda na kartce było, że 30 zł, więc nie wiem, która wersja jest prawdziwa.Do naszej dyspozycji było duże skoszone pole, ławki i stoły, zejście do wody oraz drewniana wygódka. Oprócz nas nocowało tam około 10 osób, z tym że my byłyśmy jedynym namiotem. Reszta spała w kamperach.

Zbieramy szybko namiot, pakujemy się i ruszamy w drogę bez śniadania w nadziei, że spotkamy gdzieś dziewczyny, które spotkałyśmy wczoraj na szlaku. Tak się jednak nie dzieje i po kilkunastu minutach marszu asfaltem, gdy dochodzimy do dużej wiaty, postanawiamy zrobić śniadanie.

Teren wokół wiaty traktowany jest jako dzikie pole namiotowe. Powoli budzące się towarzystwo kamperowe jest nieco zdziwione naszą obecnością w wiacie. Ale witają się zaspanym „dzień dobry” i wracają do samochodu.

Jetboil śniadanie
Gotujemy śniadanko, a w zasadzie tylko wrzątek do kaszki 🙂
Na śniadanie jemy kaszkę dla dzieci z bakaliami i czekoladą.

Wchodzi nam całkiem dobrze, a już szczególnie mi. Chyba nadrabiam niedobory po wczorajszej, ledwo tkniętej kolacji. Następnie korzystamy z rzeki i myjemy dokładnie nasze naczynia. Kurs Przewodnicki już mnie nauczył: korzystaj z wody póki ją masz. Nigdy nie wiesz, czy przy następnym posiłku będziesz miała jej pod dostatkiem. Na GSB może nie jest to konieczne, ale nawyk można pielęgnować.

rzeka

Potem kilka minut marszu i zarządzam 5 minut przerwy przy sklepie. A co! w końcu na wakacjach jestem 🙂 Kupuję sobie sok w butelce i morele. Sok wypijam od razu żeby tego nie targać ze sobą, a morele myję w pobliskim potoku i przywiązuję do szelki plecaka, aby mieć do nich dostęp podczas marszu.

Idziemy zwykłą polną drogą. Na początku mamy całkiem ładne widoki na Smerek, ale potem wchodzimy w las i znikamy w jego zieleni. Po lewej stronie mijamy też miejsce, gdzie kiedyś znajdowała się cerkiew wraz z cmentarzem.

Ma ona całkiem ciekawą historię:

Smerek od początku swojego istnienia był wsią o charakterze pasterskim. Swoją nazwę wział od słowa „smrek”, co w języku słowackim oznacza świerk. Tutejsi mieszkańcy trudnili się wypasem owiec i bydła. Początki wsi sięgają XV wieku, ale dopiero w 1517 roku Piotr Kmita nadał jej prawo wołoskie. Pierwsza cerkiew w stylu bojkowskim pod wezwaniem Świętego Wielkiego Męczennika Dymitra zostaje wybudowana jeszcze w XVIII wieku, w 1754 roku.

Nieco ponad sto lat później cerkiew ta spłonęła w wyniku uderzenia pioruna. Trzy lata później mieszkańcy budują drugą cerkiew o nieco mniejszych wymiarach (19×6,8 m, w porównaniu do wcześniejszych wymiarów 20×9,5 m). Budynek stoi tam aż do roku 1946, kiedy to 18 marca dochodzi do jej pożaru w wyniku starć z bandami UPA. Kilka miesięcy później wszyscy mieszkańcy zostają przesiedleni wgłąb Ukrainy w ramach akcji „Wisła”. Pierwsi nowi osiedleńcy pojawiają się dopiero po roku 1960. Obecnie wieś zamieszkiwana jest na stale przez nieco ponad 100 osób.

Dopiero w 2008 roku mieszkańcy Smerka uporządkowali teren dawnej cerkwi i cmentarza. Obecnie miejsce to jest oznaczone tablicą oraz drewnianym krzyżem z napisem: „ Na Wieczną Pamięć Przed Historią, Deportowanym Z Własnej Ziemi, Miejscowości Smerek”. Niemymi świadkami historii pozostały tylko stare drzewa rosnące na terenie ówczesnej cerkwi…

autor: z M. Dragan, Smerek, Cerkiew w Smereku, źródło: M. Dragan, Ukrainski derevljani cerkvy, str. 01
Początek drogi jest bardzo przyjemny.
Droga powoli zaczyna wznosić się do góry.

W międzyczasie spotykamy też kilka osób robiących GSB, którzy rozbili się na środku polanki przy szlaku. Uśmiecham się pod nosem. Wymarzony nocleg, tylko dostęp do strumienia średni.

Mijamy drogę szutrową, która poprowadzona jest po nasypie kolejki wąskotorowej. Stąd szlak zaczyna dość mocno piąć się w górę i niebawem osiągamy swój pierwszy szczyt dzisiaj – Fereczatą (1102 m n.p.m.). Na szczycie znajduje się mała polanka z widokiem na słowacką część Bieszczad.

widok na południowe Bieszczady po słowackiej stronie
Widok na południowe Bieszczady po słowackiej stronie

Dalej szlak idzie w większości lasem, więc w odróżnieniu od wczoraj jesteśmy chronione przed słońcem. Szlak to wznosi się, to opada. Idzie się całkiem przyjemnie. Dzisiaj dla odmiany to Iwona ma kryzys , odzywa się nieprzespana noc. Zastanawiam się, czy to tak będzie cały czas, albo jedna ma kryzys, albo druga… Mam nadzieję, że nie. Bo inaczej to będzie ciężki wyjazd 😉

Za mną w tle Okrąglik (1101 m n.p.m.) i Jasło (1153 m n.p.m.).

Po niecałej godzinie dochodzimy do granicy państwowej i łączymy się na chwilę ze szlakiem granicznym niebieskim. Tuż przed szczytem jest bardzo ładna polanka z widokiem w kierunku południowym.

W drodze na Okrąglik (1101 m n.p.m.)
Na Okrągliku (1101 m n.p.m.) robimy sobie dłuższą przerwę.

Tuż za szczytem znajdujemy bardzo fajne, zacienione miejsce z powalonymi drzewami. Idealnie żeby schować się przed morderczym słońcem.

Mina z gatunku: Rób to zdjęcie szybciej, chcę do cienia!!!

Po przerwie, z pełnymi brzuszkami, idziemy dalej, w kierunku Jasła (1153 m n.p.m.). Dochodzimy tam w pół godziny. Łączy się z nami kolejny szlak, tym razem żółty prowadzący z Przysłupa. Widoki są bardzo ładne, aż kusi żeby na chwilę się zatrzymać. To też po krótkiej naradzie czynimy. Niestety tym razem siadamy na słońcu, gdyż nigdzie w okolicy nie ma cienia. Dlatego też dość szybko mamy dość i ruszamy w dalszą drogę.

W drodze na Małe Jasło (1097 m n.p.m.)
Przy szczycie Małego Jasła (1097 m n.p.m.), po lewej stronie idąc w kierunku Cisnej, znajduje się źródełko.

O dziwo widać je ze szlaku, z czego korzystają w zasadzie wszyscy turyści. My również postanawiamy użyć nadarzającej się okazji i napić zimnej wody. Wystarczy zejść około 50 metrów w dół i spokojnie można nabierać wodę kubeczkiem. Na sam koniec wylewam sobie jeszcze kubek lodowatej wody na głowę. Przez całe szaleńcze 10 minut jest mi przyjemnie 🙂

Źródło na zboczach Małego Jasła (1097 m n.p.m.)

Dalej szlak robi się już mało urozmaicony. Cały czas schodzimy w dół. Ten odcinek jest dość monotonny i szczerze mówiąc trochę mi się dłuży. Zaczynam też coraz mocniej czuć bolące stopy. Strasznie mnie to denerwuje, bo do tej pory nawet przy trasach 40-50 km nie bolały mnie stopy. Mogło mnie boleć absolutnie wszystko, ale stopy zawsze były w dobrej kondycji. Patrzę podejrzliwie na buty. Coś mi mówi, że chyba się nie polubimy.

W końcu dochodzimy do drogi asfaltowej, którą przecinamy. Zaraz za nią, po prawej stronie, znajduje się pomnik pamięci ofiar z 1991 roku, kiedy to w czasie kręcenia zdjęć do serialu 997 rozbił się tu śmigłowiec. Zginęło wtedy 10 osób.

Pomnik ofiar, które zginęły w katastrofie śmigłowca w 1991 roku
Ostatnie kilkanaście minut szlaku jest co najmniej upierdliwe.

Mam wrażenie, że osoba, która go tędy prowadziła kierowała się zasadą: A dowalmy im na końcówce, żeby przypadkiem nie wyszli z lasu normalnie. Najpierw kluczymy jakimiś mini wąwozami, potem zaczynają się pojawiać jary. A na samym końcu jeszcze szlak prowadzi wzdłuż Solinki. ścieżka jest bardzo wąska i opada kilkumetrowym, bardzo stromym, czasem wręcz pionowym stokiem do rzeki. I widzisz już Cisną, słyszysz ludzi po drugiej stronie rzeki, jesteś głodny i bolą Cię nogi. A szlak idzie i idzie i jakby wcale nie zamierzał przechodził na druga stronę.

Ostatecznie okazuje się, że Solinkę przekraczamy mostem razem z torami kolejki wąskotorowej.

Cisna latem jest zupełnie inna niż tą, którą zapamiętałam z zimy. Jakoś tak tu gwarno i tłocznie. Pierwotny plan zakładał zajście na obiad do Siekierezady, ale gdy widzimy tłum w środku i kolejkę ludzi czekających na wolny stolik, rezygnujemy.

Idziemy do sklepu.

Jest zabawnie, bo obok siebie znajdują się 3 sklepy spożywcze. Więc jest w czym wybierać. Niestety logistyka z ciężkim i wielkim plecakiem oznacza podwójne wchodzenie. Raz ja, raz Iwona. Albo dwa razy ja i dwa razy Iwona, bo nie możemy znaleźć tego, co chcemy 😉

Ostatecznie wychodzimy ze sklepów z dwoma siatkami. Moja waży chyba z 5 kg, bo kupiłam i wodę i sok. Do tego oczywiście normalne posiłki i przekąski na trasę. Jakieś 5 minut po wyjściu ze sklepu pytam Iwony jak daleko mamy do Bacówki pod Honem, bo w sumie to nie patrzyłam na mapę ostatnio.

Odpowiedź? Hmmm… no jakoś z pół godziny, może 40 minut.

Wiecie co? Aż się zatrzymałam z wrażenia. Nie wiem kogo chcę zabić najpierw: Iwonę za cudowną informację, czy siebie za kupienie tony rzeczy i niesprawdzenie, ile czasu będę je targać w tej nieszczęsnej reklamówce.

I w sumie to będziemy iść pod górę…

Także tak…

Byłam gotowa już rozbijać obóz w pierwszym ogródku jaki spotkamy….

Na szczęście powoli jakoś się doczłapujemy do celu, choć ostatni odcinek po luźnych kamieniach pokonany w sandałkach i 5 kilową reklamówką w ręku zasługuje na order poświęcenia 😉

Rozbijamy się namiotem na trawce i idziemy coś zjeść. Muszę przyznać, że obsługa jest bardzo miła, ale dopiero gdy w końcu się do ciebie pofatyguje. Bo niestety kilka razy w ciągu naszego pobytu podchodziłyśmy do bufetu i zawsze trzeba było czekać kilka minut, mimo, że dziewczyny siedziały w kuchni i po prostu miały pogaduchy. Ale jedzenie też smaczne, więc ogólnie polecam Bacówkę pod Honem na nocleg. Szczególnie przy robieniu GSB.

Jeśli dacie radę to warto się rozbić tuż przy schronisku, skąd mamy ładny widok na góry. Niestety mieszczą się tam tylko 3 namioty, więc my już się nie załapałyśmy na wolne miejsce. Opłata za nocleg wynosi 15 zł, ale mamy do dyspozycji sanitariaty i jadalnię, gdzie jest też czajnik.

Podsumowanie dnia:

  • Dystans: 20 km (z jedzeniem i sklepem)
  • Czas: 9 h
  • Punkty GOT: 30 (z jedzeniem i sklepem)
  • Suma podejść: 961 m
  • Wydane: 74,13 zł
    • nocleg: 15 zł
    • obiad w Bacówce (pomidorowa): 12 zł
    • sklep Smerek: 9,13 zł
    • sklep Cisna: 38 zł

Podsumowując, całkiem udany dzień. Udało mi się trochę odpocząć i uwierzyć, że to GSB jest do zrobienia. Morale poszybowały trochę do góry. Aczkolwiek gdzieś z tyłu głowy miałam, że następny dzień miał być naprawdę ciężki. A czy był, przeczytacie w następnej części GSB dzień 4 🙂