Ostatnio pisałam Wam o szlaku Busatte-Tempesta, czyli ścieżce położonej powyżej drzew, prowadzącej po metalowych schodach i kładkach. I o ile tamten szlak był w zasadzie dla każdego, tak dzisiejsza przygoda jest tylko dla ludzi o mocnych nerwach… Dlaczego? Bo dzisiaj wybierzemy się na naszą pierwszą via ferratę! Przedstawiam Wam via ferratę Rio Sallagoni!
Ale najpierw może czym jest via ferrata, bo na pewno nie wszyscy mogą kojarzyć to określenie. Najprościej mówiąc, jest to trudny/bardzo trudny szlak turystyczno-wspinaczkowy, który na całej długości zabezpieczony jest stalową liną. Osoby pokonujące via ferratę mają na sobie uprząż, kask i specjalną lonże, która łączy ich uprząż z liną, zabezpieczając przed ewentualnym upadkiem z wysokości.
Czy jest to bezpieczne? To kwestia sporna. Na pewno jest to bezpieczniejsze niż pokonywanie na przykład Orlej Perci o podobnych trudnościach bez asekuracji. Trzeba jednak pamiętać, że asekuracja nie zabezpiecza nas całkowicie przed upadkiem. W momencie odpadnięcia spadniemy do ostatniego punktu zaczepienia liny plus 1-2 metry lonży. Tak więc kilkumetrowy lot może być już niebezpieczny i możemy się solidnie poobijać. Mamy jednak gwarancję, że nie spadniemy dalej, a nasz kręgosłup nie ucierpi w wyniku szarpnięcia. Więc tak, jest to stosunkowo bezpieczne.
Czy brzmi to jak dobry pomysł dla osoby z lękiem wysokości? W moim przekonaniu brzmiało 😉 Tym bardziej, że już od dawna chciałam przejść jakąś via ferratę. A jak się to skończyło to przeczytacie dalej…
Mamy do wyboru tak naprawdę 3 ferraty. Dwie takie normalne, idące stokami gór i jedną zupełnie inną, poprowadzoną wąwozem. Decydujemy się na tą ostatnią opcję, bo wydaje mi się, że będzie tam stosunkowo najmniej ekspozycji. Ferrata nosi nazwę Rio Sallagoni i posiada wycenę C (w skali A (łatwo) – F (ekstremalnie trudno) ). Co oznacza ferrata o wycenie C? Cytując za Alpenverein:
„Stromy lub bardzo stromy teren skalny, w znacznej części eksponowany i wymagający korzystania z małych stopni. Mogą się pojawić lekko przewieszone drabinki. Klamry i stopnie mogą być rozmieszczone w sporych odległościach od siebie. Niektóre fragmenty są bardzo męczące.”
Tyle teoria. A jak wyglądało to w praktyce?
Jadąc z Arco w stronę zamku w Dro parking znajduje się po lewej stronie. Jest średnich rozmiarów, ale miejsc powinno starczyć dla każdego. Postój jest bezpłatny.
Po wyładowaniu się z samochodu schodzimy kawałeczek drogą i zaraz natrafiamy na drogowskaz z nazwami szlaków. Jest i nasz.
Jeszcze pięć minut spaceru szeroką, kamienistą ścieżką i dochodzimy do początku ferraty.
Pierwsze wrażenie?
Cholera, wysoko… Na zdjęciach nie wyglądało to tak źle…
Stajemy z boku i zaczynamy ubierać sprzęt. Wokół nas jest sporo ludzi, co bardzo mi się nie podoba. Jeśli będziecie mieć możliwość, to zdecydowanie lepiej ubrać się w uprząż na parkingu. Bo pod ferratą jest naprawdę mało miejsca.
Gdy już jesteśmy zwarci i gotowi, przepuszczamy wszystkich ludzi, bo ja chcę mieć komfort psychiczny, przynajmniej na początku. Oczywiście jest weekend, więc chętnych też jest mnóstwo.
Jak początek wygląda, widać na zdjęciach. Dodam tylko, że te klamry wcale nie są tak blisko jak się wydaje, a z biegiem ferraty są od siebie coraz bardziej odsunięte. Pierwsze kilka klamer jest w miarę bezproblemowe, ale potem powietrze pod stopami zaczyna mnie paraliżować. Okazuje się, że lepiej reaguję jednak na przepaść, gdy stoję na skale, a nie na metalowych prętach…
Idziemy powolutku do góry. Adrenalina wylewa mi się uszami, serce wali jak oszalałe. Maks idzie przodem i w trudniejszych momentach mówi jak dalej się poruszać. Staram się nie skupiać na tym, co mam pod stopami, bo zaczyna się robić naprawdę wysoko. Pod stopami zaczyna nam coraz mocniej szumieć potok.
Szlag by to trafił. Mogłam leżeć na plaży…
Z jednej strony narzekałam na klamry. Ale gdy na chwilę sztuczne stopnie się kończą i trzeba polegać tylko na gładkich, wyślizganych i mokrych stopniach, to zaczynam żałować swoich słów. Po prawej mamy natomiast wodospad, którego prawie nie zauważam podczas walki o przeżycie.
Bardzo się cieszę, że jesteśmy za granicą, bo przynajmniej ludzi nie rozumieją moich bluzgów. Nawet ja nie wiedziałam, że tak umiem. W międzyczasie dogania nas trójka turystów. Akurat dochodzimy do momentu, gdzie możemy odsunąć się od liny na wielki głaz i puścić ich przodem. Wywiązuje się krótka rozmowa i okazuje się, że pani też jest pierwszy raz na ferracie i też jest mocno rozemocjonowana. Życzymy im powodzenia i za chwilę znikają nam z oczu za załomem.
Biorę jeszcze łyka wody, szybkie zdjęcie, gdzie próbuję wykrzesać coś na kształt uśmiechu i ruszamy dalej.
Drabinka z klamer i dalej znowu idziemy trawersem. Odległości między klamrami są jeszcze większe i momentami mam duży problem żeby dosięgnąć do następnej. Zastanawiam się, jak robią to dzieci. Ja wiem, że są zwinniejsze itd., ale nadal tego nie pojmuję…
Dochodzimy też do momentu, gdy klamry zaczynają być w lekkim przewieszeniu. Szczerze? Jestem przerażona. Klamry są strasznie daleko, ręce i plecy zaczynają boleć od niewygodnej pozycji. Spanikowana patrzę w dół, ale ziemia jest daleko, przynajmniej ze 3 metry, więc ewakuacja na dół, do potoku, nie wchodzi w grę. Zaciskam zęby i jak najszybciej próbuję pokonać przewieszony odcinek. Tłum na szlaku nie ułatwia.
W pewnym momencie orientuję się, że kilkanaście centymetrów od liny której się trzymam są pająki. Takie wiecie, jaskiniowe, przebrzydłe pająki. Dobrze, że jestem tak przerażona, bo nie robią na mnie prawie w cale wrażenia. Ot, jeden bluzg więcej 😉
Obniż się na nogach… dosięgnij stopą do kolejnej klamry… podciągnij się na rękach i wybij w stronę stopnia… Dołóż drugą stopę… Powtórz…
Gdy w końcu stoję już prosto, nogi trzęsą mi się jak z galarety. Zupełnie nie mam już nad nimi władzy.
Tu też jest moment, gdzie szlak się rozdziela. Do góry prowadzi pionowa drabinka,a prosto idzie dalszy trawers po ścianie wąwozu. Po chwili wahania wychodzimy na górę. Tam robimy sobie przerwę.
Okazuje się, że jest to wyjście awaryjne, skąd można już bez żadnych trudności zejść do początku ferraty. Mam duży dylemat, czy iść dalej, czy odpuścić. Adrenalina trochę zaczyna powoli opadać.
Zaoszczędzę Wam długich rozkmin nad dalszą drogą. Ostatecznie postanawiamy odpuścić, bo lepiej za pierwszym razem mieć niedosyt niż się sparzyć. Schodzimy ścieżką w dół, bez przechodzenia przez wąwóz. A potem już prosto do samochodu.
Wtedy było mi szkoda, ale z perspektywy czasu wiem, że dobrze zrobiliśmy. To nie była dobra ferrata na początek dla osoby, która ma lęk wysokości. Druga ferrata, którą wybraliśmy była zupełnie inna i dała mi mnóstwo frajdy. Mowa o via ferracie Sentiero dei Colodri.
Dla osób, które chciałyby kontynuować ferratę, to po przejściu trawersu zaraz za wyjściem awaryjnym (wycena C), ferrata robi się łatwiejsza. Do pokonania są m.in. jeszcze 2 malownicze mosty linowe nad potokiem. Więc polecam iść dalej, jest jeszcze ciekawiej.
Po ferracie wybraliśmy się jeszcze do Castello di Drena, ale o tym już w oddzielnym wpisie.
Informacje praktyczne o via ferracie Rio Sallagoni:
- Dystans: około 2 km (z dojściem i powrotem)
- Czas przejścia: 1,5-2 h
- Bilety: Brak
- Trudność: C (trudna)
- Dojazd: Samochodem lub autobusem. Z Riva del Garda kursuje autobus nr B205. Rozkład możecie sprawdzić tu.
- Parkingi: Średni wielkościowo parking, ale miejsce powinno się znaleźć. Niepokojąca była na nim ilość rozbitego szkła samochodowego. Ale nasz samochód nie ucierpiał i parking ogólnie był pełny turystów.
- Co zabrać ze sobą? Wodę i ewentualnie troszkę prowiantu. Dobre, górskie buty z dobrze trzymającą podeszwą! I oczywiście cały zestaw via ferratowy.
- Kiedy iść na szlak? Rano! I nie w weekend! Ja byłam na szlaku w połowie września w niedzielę i tłumy były straszliwe… Nie polecam…
- Dla kogo? Dla każdego, kto już jakąś ferratę zrobił. Nie polecam dzieciom, bo odstępy między klamrami są duże, a lina wysoko. Ostrożnie też, jeśli ma to być trasa dla osoby z lękiem wysokości lub pierwsza ferrata.
- Uwaga! Nie idź na ferratę po dużych opadach i w okresie wezbrań! Szlak miejscami prowadzi korytem potoku, co może przy wyższym poziomie wody być śmiertelnie niebezpieczne!