Długo odwlekałam ten tekst. Start odbył się 4 tygodnie temu, a ja nie mogłam wciąż zabrać się do tej relacji. Dlaczego? Bo sama nie wiem, co myśleć o tym starcie. Nie mogę go zakwalifikować do szufladki UDANY/NIE UDANY, tak jak robiłam to z zawodami biegowymi. To było zupełnie co innego i dużo bardziej skomplikowanego. Zresztą przeczytajcie sami…
Starałam się też wszystko opisać na tyle dokładnie, aby w przyszłości móc do tego wpisu wrócić. Być może uchroni mnie on przed błędami w następnym wyścigu za jakiś czas.
Najpierw kilka słów skąd w ogóle pomysł na start. Czy był zaplanowany? Nie. Czy wiedziałam w co się pakuję? Zdecydowanie nie.
Ten etap Pucharu Mazowsza w XC (cross country) miał odbyć się zupełnie gdzie indziej. W ostatniej chwili został przeniesiony do Starej Miłosnej. Kiedy tylko to zobaczyłam, poczułam, że to znak, że muszę wystartować. Nie zastanawiałam się długo, tylko napisałam wiadomość z kilkoma pytaniami do organizatora i tego samego dnia byłam już zapisana.
Co z tego, że nie znałam trasy, że od trzech tygodni nie jeździłam na rowerze, że byłam zmęczona po Tatrach. To były tylko małe „ale” w całym tym „hurraoptymiźmie”.
W środę wieczorem wracam do domu i w czwartek rano ruszam na objazd trasy. A w zasadzie tej części, którą znam, czyli jakieś 70%. Przejeżdżam te odcinki w obie strony, bo nie wiem, w którym kierunku będzie przebiegać trasa. Wrażenia? Nie jest dobrze… Przez większą część cały czas albo góra, albo dół, a zjazdy są tak nierówne/zapiaszczone, że nie da się w ogóle na nich odpocząć. Ale zachowaj spokój, jakoś to będzie. Co z tego, że po dwóch pętlach masz już dość. Przecież te pozostałe 2 przejedziesz w niedzielę na adrenalinie. Prawda?
Czym bliżej niedzieli, tym bardziej dopadają mnie wątpliwości. A jednak bardzo chcę spróbować.
Na miejscu jestem półtorej godziny przed startem. Płacę wpisowe, odbieram numer i zostaje mi jeszcze lekko ponad godzina do startu.
W tym czasie zjadam jeszcze banana i wypijam trochę izotoniku. Idę też zobaczyć jak wygląda trasa zaraz za startem. A wygląda źle. Góra, dół, góra, dół. Uśmiecham się w duchu i zastanawiam w co wpakowałam się tym razem 😉
20 minut przed startem robię jeszcze krótką rozgrzewkę. Nie bardzo jest gdzie pojechać, wszystko jest zataśmowane, więc zadowalam się mniej więcej kilometrową trasą. Przed ustawieniem się w sektorze spotykam jeszcze Pana, z którym wymieniłam kilka wiadomości przed zapisaniem się. Pyta się, czy przejechałam trasę. Mówię, że tak. A w duchu myślę: „70% też się liczy. Prawda?”. Kolejne słowa żebym nie przejmowała się rywalkami niepokoi mnie jeszcze bardziej. Zaciskam jednak zęby, bo wiem, że teraz się nie wycofam.
Ustawiam się na końcu. Jest nas chyba ze dwadzieścia osób. Patrzę na to z lekkim niedowierzaniem. Prawie wszyscy z klubów, każdy zna każdego, pełna profeska.
Gdzie są Ci na marketowych rowerach? Gdzie są rowerzyści niedzielni w bawełnianych koszulkach i dresach? Zaczyna do mnie docierać, że to trochę nie ten typ zawodów. Kiedy oglądam filmy Szajbajka on mówił o maratonach na kilkaset osób. Nie o zawodach cross country, gdzie jest koło setki osób.
W tym momencie przestaję się martwić i postanawiam po prostu cieszyć się jazdą. Nic już nie zmienię, będzie co ma być. Przede mną 4 okrążenia. Nie pierwszy raz zostanę sensacją 😉
Trzy…
Dwa…
Jeden…
Start!
Pierwsze co czuję, to ogromną ulgę, że ustawiłam się jako ostatnia. Gdyby nie to, chyba zostałabym stratowana. Dosłownie. Kiedy patrzę jaką prędkość osiągają wszyscy na pierwszych stu metrach, nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Nawet nie próbuję ich gonić, to nie ta liga. Skupiam się na sobie i tym żeby jakoś to przeżyć.
Pierwszy zjazd jest stromy i z dużą liczbą korzeni. Pokonuję go sprawnie, ale zaraz muszę hamować żeby zmieścić się w zakręt. Jeszcze raz w prawo i to co zjechałam, muszę podjechać. Kiedy jestem na górze, dyszę jak lokomotywa.
Za chwilę kolejny zakręt i zjazd w dół. Nie za ostry, można się rozpędzić. A przynajmniej tak mi się wydawało dopóki nie zobaczyłam ostrego zakrętu, który pokryty jest muldami z piachu. Hamuję i wolno przetaczam się przez koleiny. Przede mną kolejny podjazd, tym razem już go znam. Co z tego, jeśli i tak nie potrafię go podjechać. Gdzieś za połową schodzę i wpycham rower na górę. Nie widzę już żadnych zawodników.
Zjeżdżam znów w dół, ale napotykam próg, który nie mieści się w mojej strefie komfortu. Pokonuję go powoli, ale nie schodzę z roweru. Zaraz potem znów pod górę i kręty zjazd. Jestem z siebie dumna, że udaje mi się nie wpaść na żadne drzewo.
Na widok płaskiego odcinka mam ochotę popłakać się ze szczęścia. Wjeżdżam na odcinek trasy, który już znam. Zerkam na zegarek i kontroluję tętno. Ponad 190. Nie ma szans żebym takim tempem dojechała do mety. Staram się choć trochę odpocząć.
Nie mija więcej jak minuta i znów mam przed sobą podjazd. Jego też nie udaje mi się zdobyć. Fotograf na górze coś krzyczy. „Masz jeszcze zapas biegów, korzystaj z nich!” Jestem zbyt zmęczona żeby myśleć.
Teraz znów czeka mnie płaski odcinek. Tylko co z tego, jeśli na całej jego długości leży chyba z dziesięć powalonych drzew. Jedne są mniejsze i przez te do mniej więcej 10 centymetrów przejeżdżam, ale te większe wymagają ode mnie po raz kolejny zejścia i przeniesienia roweru górą. Tu umiejętność skakania pozwalała na zaoszczędzenie kilkunastu sekund. Niestety bunny hop do moich umiejętności popisowych nie należy, więc zadowalam się własnymi nogami.
Potem znowu w dół, lekko w górę i kawałek płaskiego. Jednak zaraz potem czeka zjazd zakończony ostrym zakrętem i podjazd po tonach piachu. Nawet nie próbuję się z nim siłować i grzecznie prowadzę rower. Ciepły piasek wsypuje mi się do butów górą.
Teraz znów czeka mnie nieznany zjazd. Mnóstwo korzeni, które tworzą kilkunastu centymetrowe progi. Zawsze bałam się takich elementów, ale w tym momencie jest mi już wszystko jedno. Jestem tak zmęczona, że po prostu nie chcę tracić całej prędkości, którą za darmo daje mi ukształtowanie terenu. Puszczam się w dół i modlę o miłosierdzie.
Niestety nie mam ani chwili na świętowanie ocalenia, bo oto przede mną pojawia się następny podjazd. Mam serdecznie dość. Bolą mnie płuca, bolą mnie nogi. Moje myśli są zbyt niecenzuralne, aby je przytaczać. Można je podsumować w dwóch zdaniach: Co ja tu robię?! I Jak mogłam wpaść na tak durny pomysł żeby tu startować?!
Wtaczam się na górę i zaraz potem wyjeżdżam na płaski odcinek. Oczywiście żeby nie było łatwo, droga jest piaszczysta, a wszelkie ścieżki idące bokiem, odgrodzone są taśmą.
Żeby nie było zbyt różowo, nawet tu jest krótki odcinek, o którym nie miałem pojęcia. Ostro w górę na wydmę i zaraz potem w dół. Mam sekundę na ocenę sytuacji. Stromo, dużo korzeni i na końcu kilkunastu centymetrowy próg. To stanowczo przekracza moją skalę trudności. Hamuję tyle, ile mogę, cofam środek ciężkości daleko do tyłu i zjeżdżam. Dzięki adrenalinie na chwilę zapominam o tym, jak bardzo jestem zmęczona. Jednak kiedy opada, mam ochotę położyć się na ziemi i umrzeć.
Powoli zbliżam się do mety. Jeszcze tylko 2 podjazdy, 2 zjazdy i przejeżdżam przez metę. Już wtedy wiem, że 4 kółek nie zrobię za żadne skarby. W zasadzie mam ochotę już po pierwszym zejść, ale powstrzymuje mnie duma. Postanawiam jeszcze jedno przejechać.
Po kolejnym, nie wiem już którym podjeździe, zatrzymuję się. Chrzanić dumę, jestem tak zmęczona, że aż mi niedobrze. Wyciągam wodę, powoli piję. Rozglądam się dookoła, ale wszyscy są już daleko. Ciekawe, kiedy zaczną mnie dublować. Poważnie rozważam cofnięcie się do mety. Co mnie powstrzymuje? Nie mam pojęcia. A jednak po raz kolejny zaciskam zęby i jadę dalej.
Staram się zwolnić, ale na takiej trasie jest to dość trudne, bo wolniejsze tempo to więcej pedałowania pod górę. Tak źle, i tak niedobrze.
Reszta trasy zlewa mi się w jedno. Pamiętam tylko cierpienie na każdym podjeździe, palenie w płucach i pytanie: Po cholerę mi to było?! Dodatkowo zaczynają mnie dublować lepsi zawodnicy i co chwilę muszę ustępować komuś drogi.
Na ostatniej górce jestem bliska płaczu. Tylko obecność innych trzyma mnie jeszcze w pionie. Po drodze jeszcze z koszulki wypada mi woda ,tak, że muszę się po nią wracać. Chyba jeszcze nigdy nie bolało mnie tak cofnięcie się 5 metrów 😉
Na mecie mówię tylko, że schodzę z trasy i jakieś 20 metrów zwalam się nie ziemię. Jest mi wszystko jedno, czy oblezie mnie kilo mrówek, czy sosnowe igły wbiją się w tyłek.
Dobre 5 minut zajmuje mi jako takie dojście do siebie. Kiedy mdłości trochę odpuszczają, rzucam się na picie. Za kolejne 15 minut jestem w stanie usiąść na siodełko i zacząć się toczyć się do domu.
Do końca dnia chodzę zupełnie wypompowana.
Tak to mniej więcej wyglądało. Część z Was pewnie powie: głupota. Trudno będzie nie przyznać mu racji. A z drugiej strony zachowałam rozsądek i kiedy okazało się, że trudności znacznie mnie przerosły, wycofałam się. Nie było kozaczenia.
Podsumowując:
Wady mojego startu:
– „Hurraoptymizm” i brak trzeźwej oceny mojej formy rowerowej. Ale to jestem ja. Nie zawsze wykazuję się logiką 😉
– Niesprawdzenie z kim będę się ścigać. Bo przecież osoby startujące za tydzień w mistrzostwach Polski MTB na pewno będą na tym poziomie co ja 😉
– Start po dłuższej przerwie od roweru (4 tyg.).
– Zostanę zapamiętana jako sierota nadrzędna 😉
– Nie ukończyłam debiutu. A debiut jest tylko jeden. I tego mi szkoda chyba najbardziej.
– Zdecydowanie za szybkie tempo od początku.
– Nieznajomość całej trasy. 70% okazało się niewystarczające.
A zalety:
+ Nie stchórzyłam
+ Spełniłam kolejne marzenie jakim był start w wyścigu mtb.
+ Zobaczyłam, co już potrafię. A potrafię już sporo. Przynajmniej jak na kogoś, kto zaczął swoją przygodę z mtb niecały rok temu.
+ Wiem już, że bieganiem łatwiej jest mi poprawić kondycję niż rowerem.
+ Przełamałam się na 2 zjazdach, których w normalnych warunkach bym nie przejechała.
+ Mam kolejne ciekawe doświadczenie.
+ Zobaczyłam, że w hierarchii kolarzy górskich jestem dopiero na dole, a szczyt jest jeszcze gdzieś w chmurach.
+ Nie straciłam chęci do zawodów mtb. Ani razu nie pomyślałam: nigdy więcej. Było: za kilka lat, na razie jest za szybko na zawody.
+ Zaufałam jeszcze bardziej rowerowi i zobaczyłam, że w przyszłości będą 2 rzeczy do wymiany: amortyzator i napęd z trzech blatów na dwa. Ale to dopiero gdybym naprawdę zaczęła startować w zawodach.
+ Wiem też, głównie dzięki Panu Organizatorowi, że zanim następnym razem wpakuję się w cross country, najpierw wystartuję w kilku maratonach mtb.
I tak to pokrótce wyglądało. Chyba żadne zawody biegowe zawody nie zmęczyły mnie tak jak te 30 minut na rowerze…